Są wśród nas „Wilczury” dwa
Z końcem września na serwis steamingowy Netflix zawitał Znachor w reżyserii Michała Gazdy. Jak oceniamy ten film? Czy dorówuje kultowemu poprzednikowi w reżyserii Jerzego Hoffmana z 1982 roku? Porozmawiajmy o tym w Wymieńmy Się Kulturą.
Julia Dudek: Jak Ci się oglądało nowego Znachora?
Anna Dobrut: Na początku byłam sceptycznie nastawiona, bo opinie o filmie były różne, ale w trakcie oglądania zauważyłam świeże spojrzenie na tę klasykę. Przede wszystkim zwróciłam uwagę na bardzo ładne zdjęcia i operowanie światłem, a cała historia była ciekawie opowiedziana, więc film oglądało się przyjemnie. Nie wywołał dużych emocji, ale po jego obejrzeniu wiedziałam, że nie był to czas zmarnowany.
A jakie Ty miałaś odczucia związane z filmem?
JD: Zgadzam się, jeśli chodzi o stronę techniczną — operowanie światłem, ładne zdjęcia, pokazywanie ruchu i widoków to jest mocną stroną filmu. Ta estetyka nowego Znachora przemawia do mnie bardziej, niż tego starego Znachora z 1982 roku. Co do sposobu opowiedzenia historii i emocji… Tutaj jest mój problem z tym filmem.
Historia do momentu wypadku Leszka i Marysi w nowej odsłonie podoba mi się bardzo. Jest zmieniona względem wersji z 1982 roku, ale nie są to zmiany, które bym oceniła negatywnie. Natomiast to, co się dzieje po wypadku… Mam wrażenie, że moment kulminacji filmu zgubił się na polach, przez które jechał Leszek z Marysią do sądu. Nie powiem, że ta druga część filmu jest zła — ma ona kilka dobrych zabiegów budowania historii — ale nie dorównuje sposobem budowania napięcia wersji z 1982 roku.
Masz podobne, czy inne odczucia?
AD: Tak, zdecydowanie też na to zwróciłam uwagę. Całość jest w porządku, ale właśnie sporym potknięciem był sposób, w jaki odkryto, że znachor to profesor Wilczur, jakby zabrali tej chwili cały dramatyzm. Jeszcze jeden fragment mnie trochę wybił z rytmu — nie pokazali, dlaczego dokładnie Zenek był zazdrosny o Marysię. W wersji z 1982 roku oświadczył się, a ona go odrzuciła. Później pobili się Czyńskim, bo Zenek obraził Marysię publicznie. Tutaj brakło rozwinięcia, nie było dobrze wyjaśnione, dlaczego mieliby się bić.
A co myślisz o końcówce filmu? Są głosy, że jest zbyt cukierkowa.
JD: Względem tego co wszyscy znamy, jest zbyt cukierkowa. To zakończenie jest rodem z bajek, brakowało jedynie napisu „I żyli długo i szczęśliwie”, ale mi się podobało. Cóż mogę rzecz, jako wychowanka między innymi produkcji Disneya, gdzie wszyscy na końcu otrzymywali swoje szczęśliwe zakończenie.
Takie zakończenie, bardzo dobrze rozwiązało wątek Zośki i Antoniego/ profesora Wilczura. Przyznam, że gdyby zakończyło się to inaczej, miałabym poczucie jeszcze bardziej niewykorzystanego potencjału.
Bo jest w filmie niewykorzystany potencjał, jeśli chodzi o rozwinięcie wątków. Mam na myśli historię Dobranieckiego. Co się z nim stało? Czy odpowiedział ze nieudzielenie pomocy pobitemu przyjacielowi? Za zatajenie prawdy przed sądem, odnośnie prawdziwej tożsamości Antoniego Kosiby?
AD: Tak zdecydowanie w tym filmie Zośka była kluczowa, inaczej niż w filmie Hoffmana. Historia „musiała” mieć takie zakończenie, inaczej widz czułby się niepocieszony. Dla mnie może była trochę zbyt długa.
Dobraniecki z kolei to dla mnie postać zagadka. Chcieli powiedzieć o nim więcej, ale w sumie nic nie wyjaśnili. Nie miał jakiejś kluczowej roli do odegrania. U Hoffmana jego historia była całkowicie pominięta, był łącznie w trzech scenach, ale to on na sali sądowej odkrył, że znachor jest profesorem Wilczurem. Z kolei tutaj „po prostu był”, a potem no właśnie znikł.
Czy nie sądzisz, że gdyby połączyć historię Dobranieckiego z obu filmów, to byłby taki „ideał”?
JD: Zośka była ramieniem tytułowego znachora. Wspierała go, rozumiała jego potrzebę niesienia pomocy innym, wierzyła w jego zdolności. Kochała go. Po prostu. Co do Dobranieckiego… No właśnie przepadł. U Hoffmana nie miał tyle czasu ekranowego, ale był kluczowy. „Proszę Państwa. Wysoki Sądzie. To jest profesor Rafał Wilczur” jest kultowym momentem polskiej kinematografii!
Czy połączenie nowego Dobranieckiego i starego byłoby możliwe? Moim zdaniem nie, przy tak poprowadzonej historii. Dobraniecki w nowym Znachorze został pokazany jako osoba, która ponad przyjaźń ceni sobie karierę.
Jednak czy tylko on był w stanie rozpoznać Rafała Wilczura? Genialnego chirurga, autorytet w dziedzinie medycyny? Moim zdaniem pasowałoby, gdyby wprowadzono jeszcze jednego lekarza, który zbadałby pacjentów Kosiby i który by rozpoznał go jako Rafała Wilczura.
AD: No właśnie — znachor wszedł do kliniki, gdzie widniało jego popiersie. Nie wierzę, że nie został rozpoznany. W filmie Hoffmanna Wilczur został rozpoznany na sali sądowej, gdzie przyszedł Dobraniecki. Wszystko więc układało się w całość.
JD: Ja też tu wyczuwam zgrzyt, bo właśnie został rozpoznany. Przynajmniej powstały pierwsze podejrzenia Stasia, chłopaka, który został uratowany przez Wilczura, a potem był pracownikiem kliniki. Kiedy Antoni Kosiba chodzi po klinice, szukając gabinetu Dobranieckiego, odwraca się za nim. Dlaczego żadna pielęgniarka go nie rozpoznała? Inny lekarz?
AD: Kto jak kto, ale Hoffmann jako dość znany reżyser i doświadczony, potrafił całość spiąć klamrą, rozwinąć wątki warte rozwinięcia. Tu na plus są oczywiście zdjęcia, unowocześnienie historii, by dotarła do młodszej widownie, ale logika niestety kuleje albo są postaci, których mogłoby na dobrą sprawę nie być.
JD: Nowy Znachor to dobra próba odnowienia znanej historii. Jednak starcie z tak kultowym materiałem, jakim jest Znachor z 1982 roku, nie jest proste i są elementy, w których reżyser Michał Gazda oraz obsada aktorska musi ustąpić pola interpretacji Jerzego Hoffmana.
Właśnie — obsada aktorska. Jak ją oceniasz?
AD: Maria Kowalska jako Marysia jest bardziej charakterna, jakby dostała pazura. Z kolei Anna Dymna bardziej pasowała wyglądem, ale też zachowaniem do czasów, o których książka i film opowiadają. Twórcy nowego Znachora chcieli unowocześnić historię, dlatego i obsada była dobrana pod nowe pokolenie. Taka Dymna, czy Stockinger w nowym Znachorze dla młodszej widowni nie mieliby miejsca bytu. Młodzi zagrali świeżo, ale nie czułam pomiędzy nimi chemii. Byli ładni, charakterni i trochę buntowniczy. Jako duet nie sprawdzili się jednak idealnie, bo brakło mi pazura właśnie między nimi.
Z kolei Leszek Lichota jakby znikł w tej całej barwności innych postaci. Krążył trochę jak melancholijny cień, takie odniosłam wrażenie.
JD: Kiedy Michał przywozi Marysię do Radoliszek, ona mówi, że została sama, taka sierotka Marysia. W jej kontekście, powiedzenie tego żartem pasuje. Jednak ona sama nie była taką sierotką. Miała, jak to powiedziałaś pazura, który przybliżył ją do obecnych trendów. Teraz nie tworzy się czy to w filmach, czy książkach postaci kobiecej, która jest bezbronną białogłową oczekującą na ratunek z rąk księcia. Wystarczy przykład Disneya i tego jak ma być zmieniona Królewna Śnieżka. Według doniesień już nie ma być ratowana przez księcia. Marysia Anny Dymnej była taką postacią. Piękną i pracowitą, ale przy tym delikatną, łagodną i nigdy by nie weszła jak burza do pałacyków hrabiów, nawet nie szukając, a żądając pomocy.
Ignacy Liss jako Leszek Czyński… To również jest postać unowocześniona, została podkreślona beztroska i żywiołowość tej postaci. Jednak dla mnie, kiedy pomyślę o Leszku Czyńskim, dalej widzę postać stworzoną przez Tomasza Stockingera.
Jeśli chodzi o to, jaki duet stworzyli, jako Marysia i Leszek. Widzę między nimi żywiołową relację, ale więcej uczucia było między Zośką a Antonim.
Właśnie — Antoni Kosiba/profesor Rafał Wilczur stworzony przez Leszka Lichotę. Moim zdaniem się broni. Nie jest tak stanowczy jak znachor Jerzego Bińczyckiego. Jego niemal krzykiem, nakazuje iść Wasylkowi iść, po złożeniu mu źle zrośniętych kości. Znachor Leszka Lichoty w podobnej scenie nie mówi nic. Obserwuje, jak Michał próbuje sam iść. Jednak patrząc na całościowo, Leszek Lichota świetnie oddał człowieka poszukującego, niosącego pomoc ludziom z powołania, nieupominającego się o laury, zaszczyty i podziw. Taki był również znachor u Jerzego Hoffmana. Po prostu stanowczość, jaką miała postać Jerzego Bińczyckiego została oddana Zośce.
AD: Tak, młode postaci stały się przeciwwagą do głównego bohatera. Wydaje mi się, że „nowy” Znachor miał oddać im głos, a też trochę pokazać jak realnie wyglądałaby postać profesora Wilczura — zagubionego, bez pamięci domu i celu.
Czy po obejrzeniu filmu masz refleksję, że warto odświeżać klasykę, czy jednak pozostawić ją taką, jaka była?
JD: Jeśli ma się odpowiedni pomysł, to tak — warto odświeżać klasykę. Tutaj był pomysł — pokazać Znachora młodszym, uwspółcześnić tę historię. Nie miejmy złudzeń, produkcja Netflixa nie miała też na celu powtórzenia filmu Hoffmana przy użyciu lepszej jakości sprzętu. Produkcja Netflixa, jaką jest nowy Znachor, miała przekazać znaną nam historię w sposób dostosowany do widzów, dla których adaptacja z 1982 byłaby niezrozumiała. Nie tylko w Polsce, ale i za granicą, gdzie film ten również cieszy się oglądalnością.
AD: Mam podobne wrażenia. Są klasyki, które trudno będzie przebić, jednak nowe spojrzenie na nie zawsze jest odświeżające. Po obejrzeniu kultowych filmów mam czasem pytanie w głowie — co by było, gdyby dana postać postąpiła nieco inaczej lub w ogóle była inna. Tu mamy rozwiane pewne wątpliwości, np. co byłoby, gdyby love story Kosiby i Zośki było rozwinięte i skończyłoby się happy endem. Jestem za to przeciwna mocnemu zmienianiu klasyków, wybijaniu się na plecach znanej marki, by móc wdrożyć w życie swój pomysł. Tak jest np. z nowym filmem Akademia Pana Kleksa, który ma mocno różnić się od pierwowzoru, a bohaterowie nawet nie są podobni do tych z książek. Podsumowując mój wywód — nowoczesne spojrzenie na klasykę tak, ale z uwzględnieniem najważniejszych wątków i bohaterów.
JD: Zgadzam się. Klasyka nie ma być trampoliną, która pozwoli wybić się produkcjom, które są o kompletnie czymś innym. Jeśli mamy w zamiarze stworzyć współczesną Lalkę Bolesława Prusa, nie powinniśmy zmienić Izabeli Łęckiej w gotową do poświęceń i pracy młodą kobietę, a Wokulskiego w narcystycznego marzyciela, który nie wie, jak działa gospodarka. Taka historia może oczywiście powstać, ale czy to będzie nadal Lalka?
AD: Szczęśliwym trafem twórcy nowego Znachora uwzględnili poprzedni film, ale też książkę, co się bardzo chwali. Niestety Netflix potrafi wiele dzieł spłaszczyć lub dodać wątki, które niczego nie wnoszą. Na szczęście tu twórcy podeszli bardzo skrupulatnie do fabuły. Reasumując uważam, że film jest wart uwagi, mimo swoich niedociągnięć i na pewno przypadnie do gustu młodszemu widzowi, który może nie czuć tego dramatyzmu filmu Hoffmana.
JD: Nowy Znachor jest wart uwagi. Występują pewne nieścisłości i są elementy, które widzom, nie muszą do końca pasować, jednak jako całość jest wart polecenia i obejrzenia. Trzeba tylko pamiętać, że nie jest to powtórzenie filmu Hoffmana, a odświeżona o obecne trendy interpretacja znanej historii profesora Rafała Wilczura, genialnego chirurga, który stracił pamięć.
Autorka ilustacji: Julia Dudek