KulturaMuzykaSztukaTeatr

„Mistrz i Małgorzata” w Teatrze Muzycznym w Gdyni – recenzja

W piątek, czwartego dnia lutego, miałam nieopisaną przyjemność obejrzeć, wyreżyserowany przez Janusza Józefowicza, spektakl „Mistrz i Małgorzata”. Już sama atmosfera, doskonale znanego, gdyńskiego, Teatru Muzycznego zapewniała każdemu gościowi, przyjemnie ściskające w żołądku uczucie wyczekiwania i podniecenia. Generalnie, doświadczenie teatru zawsze wzbudzało we mnie ciężkie do opisania emocje, emocje z pogranicza ekscytacji oraz melancholijnej zadumy. Czekając na wejście do budynku patrzyłam na bilet z wyznaczonym miejscem w lewej loży. Starałam się nie dać temu dziecięcemu rozgorączkowaniu przejąć nade mną zupełnej kontroli. Odwiedzałam przecież poważy teatr, by obejrzeć poważny spektakl, traktujący o poważnych tematach. Jeśli mam być szczera, czytając książkę Bułhakowa dwa czy trzy lata wcześniej, nie zostałam jej fanką. Wolałam wówczas realistyczny i boleśnie przyziemny ”Rok 1984” Orwella, niż latające nad miastem kobiety i gadające koty. I wtedy zaczął się spektakl, a ja momentalnie pokochałam latające nad miastem kobiety i gadające koty.

Ciężko dokładnie opisać to doświadczenie. Ciężko oddać emocje i atmosferę w sposób, który pozwoli osobom nie będącym na tym spektaklu, zrozumieć je chociaż w pewnym stopniu. Przecudowna, zapierająca dech scenografia Andrzeja Poniedzielskiego jest niemożliwa do zobrazowania znanymi mi słowami. Starając się jednak – jak to na recenzję przystało – choć odrobinę merytorycznie ująć temat, spróbuję to zrobić. Musicie mieć jednak Państwo świadomość niemożności zupełnego odzwierciedlenia. Zatem – na początek – pragnę podkreślić dokładność i staranność scenografii. Zawierała ona wiele drobnych elementów, szczegółów, które, mimo że nie rzucały się w oczy, były perfekcyjnym „dopieszczeniem” przedstawianego widowni obrazu. Była zachowana w dobrym smaku, w konkretnym klimacie, nawet obskurność, brud i starość klatki schodowej zostały przedstawione w sposób estetyczny, a zarazem adekwatny. Scenografia w przerażająco dobry sposób przenosiła widza w realia stalinowskiej Rosji, co u mnie wywołało niemal namacalny lęk i niepokój. Stanowiła genialny łącznik między alternatywną historią z powieści rozgrywającej się w Jerozolimie, a faktycznym miejscem akcji – Moskwą. Widownię dosłownie uderzało to przejście, wprowadzało zamierzone zdezorientowanie, tak jakby ktoś nagle zamknął czytaną przez nas powieść, a my w pierwszym momencie nie potrafimy odnaleźć się w nieksiążkowej rzeczywistości. Choć widywałam wiele interesujących scenografii i niekonwencjonalnych rozwiązań, scenografia Andrzeja Poniedzielskiego z pewnością była najlepszą jaką miałam okazję zobaczyć.

Spektakl w Teatrze Muzycznym nie mógłby się obejść bez odbierającej mowę muzyki. Sama nie wiem od czego zacząć. Z pewnością należą się głębokie pokłony, wspomnianemu już, Andrzejowi Poniedzielskiemu, za niebanalne, głębokie, wpadające w ucho teksty piosenek. Słowa były poruszające, ale to w połączeniu z muzyką Janusza Stokłosy, powodowały dreszcze na mojej skórze niemal nieustannie. Nie sposób nie zwrócić uwagi na przejmującą muzykę, która potęgowała emocje i wrażenia. Orkiestra zasługuje na owacje na stojąco za wprawienie mnie w stan niemego osłupienia. No i oczywiście głosy aktorów, którzy swoim wykonaniem odbierali mowę. Jak nietrudno zauważyć, jestem oczarowana muzyką ze spektaklu i łamie mi się serce z myśl, że jej więcej nie usłyszę. Chłonęłam ją całą sobą starając się zamknąć ją w swojej pamięci.

Gra aktorska również przypadła mi do gustu. Fenomenalny Robert Gonera oddał Wolanda jako tajemniczego, czasem ironicznego, pełnego znudzenia i obojętności. Uważam jego grę za zdecydowanie świetną, co jedynie potwierdzają wyraźnie donośniejsze oklaski na jego ukłon, ze strony, z pewnością już zmęczonej brawami, widowni. Pozostali aktorzy równie genialni. Poza absolutnie dobrze zagranymi podstacjami Mistrza (Jakub Brucheiser) oraz Małgorzaty (Beata Kępa), wyjątkowo przypadła mi do gustu postać Piłata, w którą wcielił się Krzysztof Kowalski. Uważam, że dobrze zagrał niepewność i wahanie, które bohater starał się ukryć pod warstwą potęgi, twardości i nieugiętości.

Po samych ochach i achach, o których można jeszcze mówić i mówić w kontekście choreografii, znakomitych kostiumów, gry światłem itp., przyszedł czas na odrobinę goryczy. Musicie wiedzieć, że spektakl ten jest spektaklem dwuaktowym, ma zatem zaplanowaną jedną przerwę. Po części pierwszej, zupełnie oczarowana, na miękkich nogach wyszłam z sali chcąc ochłonąć. Ze znajomości książki Bułhakowa, wiedziałam czego mniej więcej spodziewać się fabularnie w akcie drugim, co jedynie wzbudziło moją ciekawość odnośnie możliwych rozwiązań. Akt drugi z pewnością miał większy potencjał na zaskoczenie widza niż akt pierwszy. A więc głodna wrażeń, rozpieszczona pierwszą częścią sztuki, liczyłam na absolutne czary. I faktycznie były sceny, które mnie zaskoczyły, które były absolutnie znakomite, przykładowo scena ukrzyżowania. Jednak to na co czekałam, a mianowicie, latanie Małgorzaty nad miastem, zostało rozwiązane w nieco rozczarowujący sposób. Mianowicie, było to rozwiązanie komputerowe, polegające na technologicznym sprawieniu wrażenia trójwymiarowego latania bohaterki. Efekt był interesujący, chociaż nie ukrywam lekkiego zawodu. Miałam to szczęście oglądać spektakl z loży, wiem jednak, że osoby z pierwszych rzędach odczuwały lekki dyskomfort związany z tym efektem. Przez niewielką odległość jaka dzieliła ich od sceny, nie byli w stanie dostrzec wszystkich jego walorów. Obrazy przestawione w ten elektroniczny sposób odstępowały od ogólnej estetyki i charakteru sztuki. W pewnych momentach odnosiłam wrażenie, iż oglądam „Harry’ego Pottera”, który diametralnie różni się klimatem od „Mistrza i Małgorzaty”. Osobiście uważam animacje za nienaturalnie i sztucznie przedłużone, pozostawiające uczucie lekkiego zażenowania , a przede wszystkim wytrącające ze skupienia i atmosfery spektaklu.

Drugi akt sztuki nie zostawił po sobie takiego „wow” jakiego oczekiwałam i na jaki liczyłam. Mimo to ma miękkich nogach klaskałam ile tylko miałam sił. Uważam ten spektakl za zdecydowanie dobry, chociaż nie bez zastrzeżeń. Niejednokrotnie doprowadził mnie do łez z nadmiaru różnych emocji (niekoniecznie smutku), trzęsłam się i obejmowałam ramionami z natężenia wrażeń. Choć uważam, że są elementy, które można by było poprawić, był to jeden z lepszych spektakli jakie miałam przyjemność oglądać.