FelietonySTĄD DOTĄD

Chochole dylematy (przy koniaku?)

Dawniej mówiło się „oby do wiosny” i chyba mamy wreszcie wiosnę, ale to niestety dopiero kwiecień-plecień. Wszystko się zatem przeplata: wojna i pokój, rozpacz i nadzieja, smutek i radość; tzw. normalność z aberracjami też. Tak wielobarwnie wygląda przednówkowa codzienność na pograniczu centrum i peryferii świata tego, gdzie wśród zmieniających się pór roku wszystko jest prowizoryczne i nic na serio?

W każdym z nas coś woła, historia smutna lub wesoła. Mamyż w sobie coś z chochoła? Sednem do zrozumienia duszy polskiej są ciągle zaklęte w kadrze widma i zjawy „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego. Nadal kluczową pozostaje słynna kwestia „Co tam, panie, w polityce? Ano Chińcyki trzymają się mocno!?”

Chociaż nie do końca wiadomo, gdzie te „Chiny” leżą (na pewno daleko), najważniejsze, że chłop potęgą jest i basta! Nie szkodzi, że mu słoma z butów wyłazi, wszak na weselu bez butów być nie przystoi. Co tam Chiny, dla nas Polska to jest wielka rzecz! Nie szkodzi, że skrzeczy w niej pospolitość.

Chocholi taniec w polskiej polityce trwa w najlepsze i w bród jest aspirujących do głównej roli chama-patrioty, któremu ani czapka z piór, ani złoty róg nie wystarczą. U nas najlepiej zawsze stać nad przepaścią, nad którą dynda ino sznur i wiadomo, co się zdarzy, gdy zrobimy choćby krok naprzód. Na nic zasłanianie się świętymi obrazkami, gdy rozum śpi i budzą się demony.

Wyciągnięty kiedyś w geście Lichockiej środkowy palec jako program wyborczy na szczęście zupełnie się nie sprawdził. Ale to jest Polska właśnie – pełna niespodzianek. Ano, taka jest ta polska szopa, bo i wy, i my są z chłopa. Cóż nam z tego, że ojczyzna to chemia; serce zaś jak się czego uczepi, to dynamit. Znaczy się, że zaraz wybuchnie? Kto wie…

Wczorajszy sejmowy pojedynek na gęby pomiędzy Jarosławem Kaczyńskim i Romanem Giertychem wprawił chyba wszystkich w osłupienie i konsternację. Podobno było blisko linczu na domniemanym „mordercy pani Basi” przez grupę posłów opozycji, co ma ocenić prokuratura, więc poczekajmy. Polski parlamentaryzm osiągnął kolejne dno, ale właściwie po katastrofie smoleńskiej i słynnej para-komisji Macierewicza nie dziwi już nic. Ano, bo przecież jaki lud, tacy i jego przedstawiciele. A propos, w latach 50-tych minionego wieku krążyła wśród polskich elit awangardowa definicja koniaku, wedle której koniak był napojem ludu pracującego miast i wsi, spijającego jego krople entuzjastycznie (niczym nektar z kwiatów; być może maków?) ustami swoich najlepszych przedstawicieli, czyli nic się nie zmieniło.

Kilkanaście dni temu na świętokrzyskiej wsi, podczas tradycyjnego topienia Marzanny, w miejsce tejże pojawił się niespodziewanie Chochoł. Kto go wołał, czego chciał, nie ustalono. Nie wiadomo też, czy zastępcze utopienie Chochoła na wiosnę, zapewni urodzaj na resztę roku. To jednak ważne, by przed wrzuceniem do wody najpierw go podpalić. Wtedy zrobi się jeszcze barwniej i z pewnością to coś da.

A propos wiosny, z rozrzewnieniem często wspominam oszałamiające kolory “Wenecji Północy” – Brugii – w zachodniej Flandrii, gdzie w drugiej połowie XV wieku William Caxton wydrukował był pierwszą książkę w (co ciekawe) języku angielskim – “Opowieści kanterberyjskie” Geoffreya Chaucera. Nawiązuje do nich w “Ziemi jałowej” T. S. Eliot. Kolory dają światu nadzieję, ale są też złudne i ulotne. Eliot ma chyba rację twierdząc, iż “najokrutniejszym miesiącem jest kwiecień”. Pisał swe dzieło w cieniu wyniszczającej pandemii i wojny, pełen wątpliwości, czy da się jakoś poskładać ten nasz świat na nowo, czy raczej – na pustkowiu – trzeba go będzie budować z niczego. Może nie. Warto jednak mieć się na baczności. Jest nadzieja, że chochoły w końcu utoną – czy tego chcemy, czy nie. Póki co zaś, zamiast koniaku, pijmy wino. I oby lato rzeczywiście było weselsze – mniej chochole?