Leśniczy
Na Karczówce, oddalonej od miasta dwa kilometry, całe wzgórze pokryte jest sosnowym lasem. Stare grube sosny, kiedy szumią w czasie wichury, to w ich szumie wielokrotnie słyszałem jęki, wycia, jakieś dziwne zawodzenia, jakby ktoś płakał, skarżył się, kogoś wzywał. Przychodziłem do domu, opowiadałem o tym, ale nikt nie chciał wierzyć temu, co mówiłem. Ale pewnego, okupacyjnego wieczora, kiedy siedzieliśmy w półmroku, bo izbę rozświetlały tylko migocące blaski o komina, bo nie było nafty, ani świeczki, mój tato zaczął opowiadać o tym, co sam widział, i o tym, co słyszał od dziadka. Wytworzyła się dziwna atmosfera, bo po ścianach i na suficie tańczyły cienie od płomienia, pod kuchnią coś skwierczało, pokazywały się niebieskie albo seledynowe płomyki. Mama wtedy zawsze brała różaniec do ręki i zaczynała odmawiać półgłosem paciorki: Ojcze nasz, zdrowaś i wieczny odpoczynek, bo mówiła – i chyba była o tym mocno przekonana – że to skwierczą i skarżą się dusze zmarłych, prosząc w ten sposób o modlitwę. Ale tego wieczora mamy nie było w domu, bo poszła na chałupki nieco poplotkować z innymi babami przy darciu pierza, więc tata podjął opowieść, która chyba w jego intencji miała mnie wyjaśnić owe głosy, które słyszałem w poszumie starych sosen.
Mówią starzy ludzie, że drzewa żyją, że pamiętają wszystko, co działo się w lesie, pamiętają, kto się powiesił – a było takich wypadków kilka. Mówił tata – albo kto z kim bił się w czasie wojny lub powstania. Na tych drzewach szubienicach wieszana krzyż albo święty obrazek; przechodząc tamtędy trzeba zdjąć czapkę, przeżegnać się i powiedzieć: wieczny odpoczynek… Koło tych sosen i w tych miejscach zdarzały się dziwne rzeczy. Jednego razu, kiedy chłop jechał wozem do młyna, zapomniał się przeżegnać, bo był pijany, to koń nagle stanął dęba, pękł dyszel, jedno koła odleciało od wozu i potoczyło się z górki w rosnące gęsto tarniny i w żaden sposób nie można go było znaleźć. Kiedy wóz stanął i przechylił się na jedną stronę, woźnica zsunął się z siedzenia i wtedy otrzeźwiał, a zobaczywszy, co się stało, nie zaklął tylko, oparłszy się o konia powiedział: „Jezus, Maryjo, Józefie święty, co ja teraz pocznę?” w tej chwili usłyszał nieopodal siebie jakiś przejmujący chichot i jakby tętent galopującego konia, po niebie przeleciała złocista pręga błyskawicy i zapanowała wielka cisza.
Chłop obszedł wóz dokoła, poklepał konia, coś mamrocząc, aby stał spokojnie rozejrzał się dokoła. Zobaczył koło o kilkanaście kroków od wozy, oparte o pień sosny, więc poszedł po nie, przytoczył do wozu, a ponieważ był krępy i silny, podsadził się pod kłonicę, podźwignął tylną oś i nadział na nią koło. Nakrętki znalazł dość szybko, leżały w trawie, zaczopował więc koło, a kiedy podszedł do dyszla zobaczył, że nie złamał się tylko pękł, więc wystarczyło wziąć kawałek drutu, mocno okręcić i wszystko już nadawało się do dalszej drogi. Zapadł już zmrok, robiło się szaro, na niebie pojawiały się małe gwiazdki. Podniósłszy głowę do góry zauważył na pniu starej sosny wiszący krzyż, więc szybko przeżegnał się, a świadom rzeczy westchnął o pokój dla dusz w czyśćcu cierpiących. Zaraz też dziwny spokój go opanował, koń zarżał i bez komendy „wio” żwawo ruszył przed siebie. Takich przypadków było niemało – konkludował tata – i ludzie w to wierzyli, bo często w snach przychodzili do nich ci, którzy skorzystali na tej modlitwie, którym się ulżyło.
A pamiętasz ten pomnik za kościołem i wielki krzyż na Bruszni, to przecież zostały naznaczone miejsca powstańczej walki, w czasie której zginęli partyzanci. Stary Gawlik, którzy mają już pewnie ze sto lat, oni sami nie wiedzą ile mają, ale na pewno dużo, byli świadkiem takiego zdarzenia. Jako kilkunastoletni chłopak, wstawali wcześnie rano, aby wygnać krowy na pastwisko. Słońce już wzeszło na chłopa, gdy dopędzili swoje krowy do sadzawki Mółdów. Nad sadzawką stał jałowiec gruby jak drzewo. Gawlik zobaczyli pod tym jałowcem kilka osiodłanych koni i siedzących w niewielkim kręgu kilku ludzi. Kiedy się zbliżyli ze swoją żywiną, aby się napiła wody, jeden z tych panów podniósł się, był wysoki, szczupły, na głowie miał jakąś dziwną czapkę kwadratową; zabrzęczały ostrogi kiedy ruszył w kierunku pastucha. Gawlik zbledli ze strachu, ale nieznajomy uśmiechnął się i zapytał:
– jesteś tutejszy? Chłopak zapomniał języka w gębie, więc przytaknął głową. A nieznajomy pytał dalej:
– dawno wstałeś? Znów tylko ruch głowy potwierdził, że dawno.
– a widziałeś może tutaj jakich ludzi? Na koniach, może wojskowych, kozaków? Znasz Kozaków? Widziałeś kiedy Kozaków? Chłopak przytaknął ruchem głowy. Nieznajomy powtórzył pierwszą część pytania: czy widział takich tutaj lub w pobliżu – chłopak przemówił: byli tu, poili kunie, siedzieli tak samo, jak wy, panie, siedzicie. Widać odpoczywali po jakiś robocie, bo odpasali pałasze i położyli koło siebie. Mieli czerwone czopki, i takie same kubraki…
– a długo tu siedzieli? – zapytał nieznajomy…
– nie długo panie, bo jagem wyszedł z chałupy do stajni, to uni byli, a jagem wracoł do chałupy to już ich nie było. Widziołem tylko, że jechały w kierunku lasu, ku Bruśni…
– a kiedy to było – zapytał nieznajomu.
– jo nie wiem, panie, ale kilka pocierzy to było.
Nieznajomy widać był dowódcą tego małego oddziału, bo powiedział i wszyscy poderwali się na równe nogi, podnieśli z ziemi pasy, przy których wisiały szable, podeszli szybko do koni poprawiali siodła, poprzyciągali popręgi, sprawdzili w olsterach pistolety, niektórzy jeszcze jakąś szmatą starli z zadów końskich zasychającą pianę potną, pogładzili konie po pyskach, założyli uzdy, zarzucili wodze na końskie karki i sprawnie wskoczyli na siodła. Ten, który wypytywał Gawlika – wtedy chłopaka może dziesięcioletniego, któremu Wojtek było – ruszył pierwszy, ale nie jechali w jakimś szeregu tylko grupą, najpierw stępa, ale zaraz konie ruszyły zgrabnym kłusem. Kiedy minęli domy, w których ludzi zaczęli wstawać, by obrządzić gadzinę, wjechali do lasu, spięli konie i ruszyli galopem.
Gawlik Wojciech opowiadali, że najpierw pobiły się Kozoki z Polokami wedle klasztoru na Korczówce i nasze przegrały, bo Kozoków było dużo, a naszych o połowę mnij. Ale i tak naprały Kozuniów… Leżały ich ścierwa w trowie, pod krzokoami, a jeden to wpod do głębokiego dołu, poraniony i siedział tam cicho, bo się boł, że jak go nasze znajdą to zabiją… Przesiedzioł całą noc w gorączce, a rano znalazły go zakonniki, przeniosły do kościoła, a późni do celi, gdzie normalnie leżą chore, robiły mu okłady, dawały jakie si lekarstwa, ale już nic nie pomogło. Wytrzymał tylko do południa, charczał, rzucoł się na posłaniu, krzyczał, a koło południa wszystko zamilkło. Kiedy przyszedł do niego zakonnik, co się normalnie choremi zajmuje, zoboczył, że leży bez ruchu, to wzion jego ręke, a późni jeszcze dotknął szyi i dopiero wtedy powiedział „nie żyje”.
Naszych tam tyż Kozoki zdrowo porombały, ale i tak nie tyle, co nasze Kozoków. Niewielu się uratowało z ty grupy. To były te, co nad sadzawką Mołdy były i Kozoki, i nasze. Teroz się szukały po omacku.
Kiedy wjechały w las, to jo stołem nad sadzawką, w który woda była czystszo jak dzisiaj, nie tylko kunie mogły pić, ale i człowiek i nic mu się nie dzioło. A zimno była ta woda, że aż zęby bolały, ale jak się chciało pić, to się piło. No to stołem nad sadzawką i patrzołem za nimi, ale mi zniknęły w lesie, to się odwróciłem do krów i wtedy usłyszałem strzał. Znów popatrzyłem na Brusznie, znów strzał, to jo – opowiadał stary Gawlik Wojciech – zostawiłem krowy na łące pod opieką Pana Boga, niech się dzieje, co chce, poleciołem za niemi do lasu, na Brunie.
Troche mi zeszło, bo przecie uny na kuniach gnały, a jo na własnych nogach, ale doleciołem do dembcoków, obrośniętych leszczyną i tarniną i zoboczyłem na górce, gdzie stoi dzisioj wysokachny krzyż, że się biją szablami, a w szablach odbijało sie słońce i jak machały tymi szablami to robiły sie takie wielgie koła świecące. Stołem w tych tarninach i leszczynach i patrzołem jak co jakiś czas albo Kozuń, albo Polok przewracały się, aż jeden z Poloków, chyba ten, co mie wypytuwoł nad sodzawką, krzyknoł: do młyna… Czterech ich jeszcze zostało, wskoczyły na kunie, ostrogami uderzyły w kuńskie żebra i pognały do młyna Sieradzkich w Dobromyślu. Jo już za nimi nie poleciołem. Jak odjechały, zrobiło się cicho, nawet las przestoł szumieć, to wyjrzołem z krzoków czy nie stoi gdzie jaki… Pomalutku podszedłem tam, gdzie się biły. Trowa była zdeptano, zmierzwiono, ślady kopyt naokoło i leżało trzech Poloków nieżywych i siedmiu Kozoków, wszystkie posiekane, zakrwawione, bledziutkie na gębach, z wytrzeszczonymi ślepiami, jeden Polok jeszcze cóś godoł, mamrotoł, ale nie nie rozumiołem, co mówi, a jak podszedłem bliży, to usłyszołem, że mówi pocierz… Nachyliłem się nad nim, oczy mioł zamknięte i szeptom: Pod Twoja obrone… ale coroz ciszy i ciszy, aż przestoł… umarł.
Pomyślołem, że trzeba by ich zakopać, żeby tak nie leżały jak roboki, przecie to ludzie, ale jak miołem wykopać dół, bez łopaty, ani motyki. Trzeba będzie iść do domu, wziąć, co trzeba, może jeszcze komu powiedzieć i zrobić im pogrzeb. Dochodziło południe jagem wyszedł z lasu, najpierw rozglądołem się za krowami, zoboczyłem, że leżo na łące, to już spokojnieudołem się do chałupy, opowiedzołem wszystko ojcu, który szykuwał się do jakiś roboty… Zostawił wszystko, wzion narżedzia, wrzucił na wóz, wyprowadził ze stajni kunia, zaprzęgnął i powiedzioł siadoj, bo jo nie wiem, gdzie… Na miejscu zrobiliśmy, co trzeba tylko ojciec zdjął im buty, odpasoł skórzane pasy, szable wrzucił do grobu… Usypalimy niewielkie kopczyki i z gałęzi zrobilimy krzyże…
Dzsioj na tym miejscu stoi wielgi, wysokachny krzyż.