Świętojański sen emigranta
W mojej małej wsi ciągle mi się śni, aby choć na chwilę stać się… frywolnym motylem, skaczącym z kwiatka na kwiatek tak, by nie drgnął nań ani jeden płatek… Marzy mi się sielanka od zmierzchu aż do poranka. A potem, gdy już obudzę się rano, niech znowu porwie mą duszę pogmatwaną ów wiatr wyobraźni, co to z amanta momentalnie czyni emigranta. Na nowo. Ech, Jolka, Jolka – jak Ty już nic nie pamiętasz. Gdzie te pagórki leśne? Gdzie te łąki zielone? Gdzie one są? Choćby od święta. Ta noc przeklęta po prostu jest, bo płacze deszczem. Co jeszcze? Tu Piasek, tam Wilki gonią Baśkę, co miała fajny biust,… Monia też była OK, ale najważniejsza przecież jest Iza, której wiele mogłem dać… Wszystkie oczywiście piękne, jak okręt pod pełnymi żaglami…
Jak wrócić do swojego kraju po trzydziestu paru latach? Czy to w ogóle możliwe? Ulegam fantasmagorycznej iluzji, że ja naprawdę jestem stąd, bo czuję, że stąd jest ma dusza. Słowiańska i bezpańska, poobijana do granic wytrzymałości, a tu jeszcze nagle zrobiło się keine Grenzen. Strach. Rozkładam zatem ręce niczym do modlitwy, zamiast je składać, i za głowę się łapię. Instynktownie sprawdzam też skołatane serce.
W tę świętojańską noc z pomocą przychodzi nam znienacka boski Jan Kochanowski. Ten sam. Rozpalamy wspólnie sobótkę a potem do białego rana z Terpsychorą tańczymy non-stop na przemian salsę i krakowiaka. Letnie przesilenie Słońca niewątpliwie przybliża nas do natury bardziej niż kiedykolwiek. Wianki, tańce, hulanki, swawole. Obowiązkowo skaczemy przez ogień, wbrew demonicznym przestrogom rzucamy się w otchłań nieznaną, po czym w ciemnym borze desperacko szukamy perunowego kwiatu, kwiatu paproci albo na przykład czterolistnej koniczyny? Może tym razem się uda i nie znikną one w okamgnieniu i zostaną z nami na zawsze. Ale łatwo nie jest. Nic z tego. Każdy sen kiedyś się kończy, a nad ranem emigrujemy wciąż dalej i dalej, i dalej…
Jest chyba w każdym z nas tęsknota za idealną, utopijną krainą, taką sobótkową wsią spokojną, wsią wesołą, mityczną Arkadią, Doliną Issy, za utraconym rajem dzieciństwa, miejscem, w którym panuje spokój, harmonia, i które nie poddawałoby się ostatecznym prawom przemijania. Niech dane nam będzie przynajmniej pomarzyć…
Niestety sen emigranta to doświadczenie zupełnie nierzeczywiste, jakby z pogranicza życia i śmierci. Bruno Schulz powiedziałby zapewne, iż w gruncie rzeczy ma ono smak i zapach cynamonu. Świat widziany oczami dziecka wyraźnie różni się jednak od tego, w jakim przychodzi nam żyć tu i teraz.