Stanął w ogniu nasz wielki dom…
„Stanął w ogniu nasz wielki dom, dom dla psychicznie i nerwowo chorych…” (Jacek Kaczmarski)
Czy ta diagnoza nie jest przesadzona? – mógłby ktoś zapytać. Odpowiedź na pytanie też nie wydaje się oczywista, ale możemy wskazać wiele przesłanek, które potwierdzają jej trafność. Trwająca od kilku dni wojna na Ukrainie wywołała w polskim społeczeństwie erupcję różnych emocji. Przeważają te wskazujące na solidarność z narodem, który zaciekle stawia opór najeźdźcy. Szczęśliwie przeważają. To, co raczej umyka tzw. „mainstreamowi” to postawa i publiczne deklaracje osób, które, zarówno w przeddzień rosyjskiej agresji, jak i obecnie, kiedy stała się ona faktem, pouczają swych rodaków o tym, jak bardzo Ukraińcom nie należy ufać, bo przecież są odpowiedzialni za zbrodnie przeciw Polakom…
To, że chodzi o niekwestionowane zbrodnie sprzed 80 lat wskazuje, że oczywiście o nich nie zapominamy, ale jakoś nie potrafimy jednocześnie zastanowić się nad stopniem odpowiedzialności obecnie żyjących Ukraińców za to, co uczynili członkowie UPA i OUN np. naszym rodakom na Wołyniu. Owszem, ich przywódcy odpowiadają za brak rzeczywistego, historycznego rozliczenia z tym ludobójstwem. Za kult Bandery czy raczej za przyzwolenie na jego funkcjonowanie, także. Czy jednak to oznacza, że wszyscy Ukraińcy są owładnięci tym samym pragnieniem „riezania Lachów”, jak ich dziadowie? Powyższe pytanie zabrzmiało zapewne dla wielu dość dziwnie, ale właśnie takimi argumentami posługują się osoby, które uważają, iż popieranie strony ukraińskiej, przyjmowanie uchodźców wojennych itp. są działaniami, co najmniej nierozsądnymi… Wziąwszy pod uwagę liczbę Ukraińców pracujących lub uczących się w Polsce przed rozpoczęciem działań wojennych, ich pracodawcy lub nauczyciele mogliby zapewne określić prawdopodobieństwo powtórki wołyńskiego scenariusza… Zmierzajmy jednak w bardziej racjonalnym kierunku.
Wklejenie flagi ukraińskiej na zdjęcie profilowe na Facebooku z pewnością nie jest żadnym gestem realnego poparcia dla narodu walczącego z rosyjską inwazją. Jest jednak sygnałem, chociażby umożliwiającym stwierdzenie, jak bardzo powszechna jest identyfikacja z cierpieniem i bólem, którego doświadczają zaatakowani. Nie oni są agresorem i nie oni byli dla naszego kraju jakimkolwiek zagrożeniem w ciągu tych wszystkich lat niezależnego, państwowego bytu Ukrainy. Tym, którzy lubią liczyć rachunki krzywd, może należałoby przypomnieć do czego niegdyś doprowadziła nadzwyczaj umiejętna polityka Rzeczypospolitej wobec Kozaków lub na czym wyrosły fortuny kresowej magnaterii…
Mam na myśli rzeczową ocenę realiów a nie przekaz mitologiczny. Jeśli mielibyśmy dokonywać historycznego rozrachunku, nie czyńmy tego zawężając perspektywę do pamięci zdarzeń z okresu II wojny światowej, bo dramatów, w których jako naród wcale nie wypadamy idealnie, można by przytoczyć wiele. Czy kiedykolwiek będziemy w stanie nauczyć się oddzielać pamięć i potrzebę jej pielęgnowania od niechęci, ksenofobii czy wręcz nienawiści? Wątpię. Mogę jedynie liczyć, że pozytywne emocje wobec tych, którzy ewidentnie są pokrzywdzeni przez zaistniałe i niezawinione przez nich okoliczności będą zawsze w takiej przewadze, jaką widać w ostatnich kilku dniach.