HistoriaLiteraturaNasz ŚwiatSTANISŁAW ŻAK

Transport

         Będąc już w podeszłym wieku człowiek – myślę, że każdy człowiek – popada często w stany nostalgiczne pod wpływem ludzi,  miejsc, rzeczy, które spotyka na swej drodze; wnuki przypominają dziadkom ich własne dzieciństwo, dom rodzinny, rodziców, otoczenie domu, rodzeństwo, wzajemne relacje między domownikami. Czasem wystarczy sięgnąć po książkę, która się czytało w szkole, aby na zasadzie skojarzeń powstał cały szereg epizodów, obrazów, postaci… Ile razy spotykam Wieśka, Antka lub Zdzicha natychmiast pojawia się koło ministrantów, ksiądz, gra w piłkę… Ile razy idę na Karczówkę, gdzie się urodziłem i wychowałem, staję w lesie, rozglądam się, szukam znajomych kamieni, dołów, skrętów drogi, po której często chodziłem i chociaż mojego domu już nie ma, to jednak – gdy przymykam oczy – widzę płot misternie upleciony przez Tatę z sosnowych gałęzi; widzę – gdy przymykam oczy – łąkę, której już nie ma, bo na tym miejscu postawiono nowe domy; wchodzę do kościoła i natychmiast jawią się obrazy, epizody, nawet ministrantura po łacinie: Introibo ad altare Dei, qui laetificat juventutem meam…

         Tak się przenosi moja dusza utęskniona do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych, po których biegałem boso i nawet czuję aksamitną  miękkość zroszonej trawy. Od czasu do czasu pojawiają się sytuacje i obrazy, pełne dramatycznych napięć. Tych nie brakowało, bo przecież była wojna, byli partyzanci, byli Niemcy, byli ludzie tacy i owacy, bliżsi i dalsi, mądrzy i mądrale, kolaboranci i patrioci. Widziałem dobrych i złych Niemców, dobrych i złych Polaków; byłem głodny i pragnący, zmęczony i rozbawiony. Awantura, o której chcę opowiedzieć, z perspektywy czasu, który upłynął,  należy do sympatycznych, raczej rozrywkowych niż tragicznych; jednak analizując warunki w jakich się rozgrywała, dostrzegam w niej – także z współczesnego punktu widzenia – elementy możliwego dramatu, a nawet tragedii, gdyby nie korzystny splot okoliczności.   

         Był koniec czerwca 1943 roku. Dopiero co zaczęły się wakacje, więc pełna swoboda, żadnych zajęć na razie, ale jeszcze nie przyszło znudzenie bezczynnością. Wstawałem później niż dotąd, a spałem w pachnącym sianie na strychu. Dach kryty był gontami, lubiłem szczególnie słuchać rytmicznego uderzenia kropel deszczu. Po takiej  właśnie burzowej nocy, kiedy już przebudzony, leżałem wpatrzony w złotą smugę od małego okienka w szczycie, pojawił się na strychu, albo jak mówili w domu,: na górze, mój brat, Henryk, któremu zawsze zazdrościłem niezależności, robił, co chciał, chodził, gdzie chciał, wracał do domu, kiedy chciał. Podejrzewałem, że gdzieś należy, ale mało mnie to obchodziło. Wiedziałem tylko, że pracuje w „granacie”, fabryce, którą Niemcy nazwali „Hassagwerke”. 

Brat miał 19 lat, zdążył skończyć siedem klas szkoły powszechnej i trzy klasy gimnazjum, które przerwała wojna. Był pożeraczem książek, szczególnie historycznych, dużo wiedział z tej dziedziny, czasem nawet drobnych szczegółów. Był z natury milczący, często zadumany, daleko od realiów codzienności, które go otaczały. Mało mówił, a jeśli już mówił, to nic ważnego. Otóż tego ranka pojawił się na strychu, siadł obok mnie na sianie i po chwili zapytał, czy chciałbym zarobić dwadzieścia złotych? 

  • Kto by nie chciał – odpowiedziałem. 
  • Ale musisz na nie zapracować – obwarował się natychmiast.
  •  Pewnie – odpowiedziałem – nic za darmo. A co mam zrobić – zapytałem. 
  • Wszystko ci powiem, tylko spokojnie. Najpierw wstań, zejdź na dół, nic nie mów mamie o mojej propozycji, spokojnie ubierz się, zjedz coś…

         Po dokonaniu tego wszystkiego, po śniadaniu, które składało się z kromki chleba, posmarowanej buraczaną marmoladą i kubka czarnej kawy zbożowej, wyszliśmy na podwórko. Słońce prażyło już bardzo mocno, choć była to dopiero godzina ósma. Nad łąką za płotem unosiła się jeszcze lekka, przeźroczysta mgła, a trawa na podwórku była obficie zroszona.  Rozejrzałem się dokoła i zobaczyłem biedkę czyli wózek na dwóch kółkach, załadowany porąbanym drewnem, powiązanym w niewielkie wiązki, takie jakie przygotowywał tata na handel do miasta. To były smolne, pachnące żywicą szczapy do podpałki w piecu. Mimo lata takie wiązki kupowali w mieście, bo przecież rozpalało się nie tylko w piecach zimą, ale także latem pod kuchnią.  Nie było gazu. Kiedy opowiadam te wydarzenia w kilkadziesiąt lat po ich realnym zaistnieniu jestem człowiekiem bardzo dojrzałym; w mojej pamięci zatarły się detale i szczegóły, ale istota, niejako rdzeń wydarzeń pozostał. Brat już nie żyje, ale spotkawszy się na rok przed jego nagłą śmiercią wspominaliśmy tę wyprawę z Karczówki do Domaszowic, przez całe Kielce, wózkiem wyładowanym kilkoma pistoletami „empik”, około dwudziestu zapasowymi magazynkami do nich, kilkunastoma granatami. Cały ten arsenał ukryty był pod wiązkami drobnych szczap.

Wózek naładowany był czubato. Aby w czasie jazdy wiązki się nie rozsypały, zabezpieczone były  grubym sznurem, przymocowanym do burty lewej i prawej oraz przedniej i tylnej. Na wierzchu powstał krzyż. Podszedłem blisko, dotknąłem, obejrzałem transport:

  • Uciągniesz to – zapytał Heniek.
  • Spróbuję – odpowiedziałem.

Ująłem dyszel, założyłem na ramię pętlę sznurka, który służył do ciągnięcia pojazdu, a dyszel służył tylko do kierowania. Stanąłem więc w tym zaprzęgu, pociągnąłem, ale było dość ciężko. Oparłem się mocniej i ruszyłem. 

         – Po równym pociągnę, ale pod górę nie dam rady – oznajmiłem. Daleko mam to wieźć? – zapytałem z wahaniem w głosie. Brat pewnie to wyczuł, bo natychmiast zapewnił mnie, że pod górę przez las pomoże ciągnąć; a tam już jest z góry, to trzeba będzie hamować, wstrzymywać, nie ciągnąć..

  • A czemu ty nie chcesz ciągnąć sam – zapytałem dociekliwie i podejrzliwie zarazem, bo przecież coś mi tu nie pasowało. Nie otrzymałem odpowiedzi tylko szorstkie pytanie:
  • Jedziesz, czy nie… Nie mam czasu. Jak nie ty, to ktoś inny pojedzie…
  • Jadę – odpowiedziałem z determinacją w głosie.

Szkoda mi było stracić okazji zarobienia dwudziestu złotych, które dla mnie były dużą kwotą. Zacząłem szybko liczyć, co sobie kupię za te pieniądze… najpierw kupię sobie u Szwedowskiego kredki i blok rysunkowy, dwa zeszyty, dobry atrament, bo ten zrobiony z kopiowego ołówka jest zły… Kupię sobie… a zresztą wszystko jedno, jeszcze nie mam pieniędzy, najpierw muszę ten transport dowieść na miejsce. Ale dokąd – nie wiedziałem.

  • A daleko trzeba zawieźć te wiązki? – zapytałem.
  • Daleko, na drugi koniec miasta – odpowiedział brat nie patrząc na mnie. Będę szedł przed tobą, a ty uważaj i jedź za mną. 

Więcej już nie pytałem, bo zauważyłem, że on traci cierpliwość. Znając go wiedziałem, że teraz może mnie wygonić w jednej chwili i nie tylko stracę obiecany zarobek, ale przestanie mnie zauważać, będzie traktował jak powietrze, albo powie: „jesteś tchórz, słabizna i w ogóle do niczego…” Tego się bałem, więc nie ryzykowałem dalszych pytań. A tak prawdę mówiąc, to co mnie to obchodzi – pomyślałem. Skoro będzie prowadził, to po co mi wiedzieć dokąd?

  • To kiedy jedziemy? – zapytałem gotowy do drogi.
  • Zaraz. Jeszcze tylko powiem mamie, że idziesz ze mną, aby się nie martwiła…
  • … i żebym się nie musiał tłumaczyć, gdzie byłem, co robiłem i dlaczego tak długo…

Brat wszedł do izby i za chwilę pojawił się znów.

         – Wszystko w porządku, załatwione. Możemy jechać. 

Pociągnąłem biedkę do furtki i wyjechałem na piaszczystą drogę. Tu było trochę ciężko, ale jakoś powoli posuwałem się do przodu. Minąłem dom Sarneckiego, którego Niemcy zastrzelili w pierwszych dniach wojny; potem Strzępa, Mołdów Stanisława i Władysława i wjechałem do lasu. 

         Pod górę – muszę to przyznać – sam nie dałbym sobie rady, ale brat pomagał mi wydatnie pchając wózek mocno do przodu. Koła podskakiwały na korzeniach starych sosen, albo na kamieniach, porządnie podmytych nocną burzą tak, że wydawały się większe niż zawsze, a przecież przechodziłem tędy tyle razy i znałem tę drogę, mogłem zamknąć oczy i nie potknąłbym się ani o korzeń, ani o kamień. Dzisiaj było wyraźnie inaczej. Droga była kręta, wąska, zupełnie podziurawiona.

 Wreszcie wyjechaliśmy na szczyt, skąd już droga do miasta spadała w dół. Mój doraźny pracodawca szedł kilka metrów za mną, a ja z całych sił trzymałem dyszel i zapierałem się nogami, aby nie dopuścić do rozpędu mojego, wyładowanego drewnem pojazdu. Droga była nierówna, gliniasta, koła oblepiała rdzawa maź, po nich zostawały głębokie koleiny. Po minięciu „kanału”, gdzie zawsze stała woda, bo nieco wyżej biło niewielkie źródełko i woda spływała w dół, więc po przejechaniu tego kanału miałem kawałek pod górkę, ale sobie poradziłem bez pomocy mojego opiekuna. Potem już droga była równa. Przejechałem spokojnie koło domu, gdzie mieszkał niemiecki dyrektor „Hassagwerke”,  Schlicht, przy bramie stał wartownik. Popatrzył na mój wózek i coś tam poszwargotał uśmiechając się. Brat szedł drugą stroną ulicy.

         Minąłem sierociniec Sióstr Dominikanek na rogu Karczówkowskiej i Młynarskiej, sforsowałem przejazd kolejowy, potem koło kościoła garnizonowego, przejechałem ulicę Chęcińską i znalazłem się w parku. Brat na chwilę zbliżył się do mnie i powiedział, abym jechał za nim kilka metrów i ruszył przodem, nad Silnicą, przez Planty dojechaliśmy do Piotrkowskiej i do Rynku. Tu stał woskowy samochód, na skrzyni, z karabinami gotowymi do strzału, siedzieli Niemcy. Oficer chodził nerwowo w pobliżu pojazdu, ale chyba nawet nie zauważył mnie i mojego wehikułu. Wydawało się, że nie zwraca uwagi na otoczenie, że na czymś głęboko medytuje; już minąłem tę groźną grupę, gdy nagle usłyszałem po polsku: „stój! Co wieziesz na tym wózku? Cywil nie chciał uwierzyć, że tylko szczapy na podpałkę, więc przywołał dwóch żołnierzy wermachtu i rozkazał rozładować mój transport. Nie widziałem, co jest pod wiązkami, a jednak nogi zadrżały mi ze strachu. Stałem przy wózku i prosiłem, że bardzo mi się spieszy, że naprawdę tylko te szczapy na podpałkę… Cywil dość mocno odepchnął mnie od wózka, żołnierze podeszli blisko, gotowi do rozładunku. I wtedy to się stało. Nie wiem doprawdy, jak to się stało, ale tenże oficer zamyślony, zbliżył się do nas i zakazał rozładunku. Cywil próbował jeszcze coś tłumaczyć, pokazując na mój transport, ale oficer był nieustępliwy, więc odwrócił się do mnie i z pasją prawie wrzasnął: ”raus!”. To słowo znałem, więc przetłumaczyłem sobie natychmiast: „spieprzaj”. Przywołani żołnierze wrócili do samochodu, weszli na pakę i zajęli swoje miejsca, a ja ująłem znów dyszel, założyłem pętlę na ramię i szybko odjechałem. 

Objechałem rynek niemal dokoła i skierowałem się w ulicę Bodzeńtyńską, bo tam zamajaczyła mi sylwetka mojego rodzonego Cicerone. Widział moje kłopoty i niecierpliwie czekał, co dalej będzie. Poczekał, aby mi powiedzieć, że gdyby mnie zatrzymali jeszcze raz i zaczęli sprawdzać zawartość transportu, to muszę jakoś – niezauważony – wejść w pierwszą lepszą bramę i znikać… Popatrzyłem na niego trochę speszony i przerażony, bo zrozumiałem, że mój transport wcale nie jest bezpieczny, że pod wiązkami szczap musi być coś niebezpiecznego… ale co? Co może w nim być?… Szmugiel mięsa? Broń, amunicja? Co ja wiozę? Te rozważania sprawiły jakieś wewnętrzne drżenie, trząsłem się niemal jak galareta, jakiś chłód poczułem koło serca i zaciskanie dziwnych kleszczy… Wreszcie po jakimś czasie – może to trwało minutę albo dziesięć – złapałem równowagę, odetchnąłem głęboko i to rozdygotanie wewnętrzne minęło. Teraz pomyślałem sobie, że jestem ważny, wyróżniony, bo uczestniczę w jakiejś tajemnicy starszych. Wtedy pojawiło się następne pytanie: co by zrobili ze mną Niemcy, gdyby odkryli, co naprawdę jest pod tymi niepozornymi wiązkami? Czy długo wytrzymałbym bicie? Pewnie chcieliby się dowiedzieć, skąd to wiozę? kto mi  zlecił? dla kogo transport jest przeznaczony? A ja nie wiem dla kogo! Musiałbym powiedzieć, że ktoś mnie prowadzi, że szedł przede mną. Pewnie kazaliby mi ciągnąć moją biedkę dalej, udawać, że wszystko w porządku, a sami obserwowaliby ulicę, a może brat podszedłby do mnie, gdybym się zjawił i wtedy natychmiast złapaliby go… Gęsia skórka pojawiła się na moich plecach, poczułem zimno w dłoniach;  mój dotychczasowy z takim trudem zdobyty spokój prysnął; znów poczułem wewnętrzne drżenie, przyspieszałem więc, na ile tylko mnie było stać, aby jak najszybciej dotrzeć na miejsce i pozbyć się tego niebezpiecznego balastu. Poczułem łzy w oczach, ale mocno zwarłem szczęki, aby nie ryknąć. Gdybym wiedział to, co teraz wiem, to przejechanie obok samochodu wyładowanego wojskiem, byłoby  chyba niemożliwe, a już naprawdę nie wiem, co bym zrobił, gdy ten cywil, mówiący po polsku, kazał żołnierzom przeszukać mój transport. Co ja wiozę w tym przeklętym wózku: granaty, automaty, amunicję, gazetki, dynamit… co ja wiozę? Przyszedł mi do głowy zupełnie zwariowany pomysł, aby w razie zatrzymania przez jakiś patrol, zamiast uciekać, podpalić te szczapy na wierzchu… ale był to przelotny pomysł, którego nie mógłbym zrealizować z prostej przyczyny: nie miałem zapałek; a nawet gdybym je miał, to przecież na mizerny płomyk wystarczyło dmuchnąć i już po nim… Rozważając tak szedłem ciągle do przodu… Nagle zorientowałem się, że nie widzę mojego przewodnika i konwojenta zarazem; gdzieś zniknął mi z oczu. Zapomniałem o wszystkich dotychczasowych strachach; pojawił się niepokój o niego, a może coś zauważył i skrył się, ale przecież nie zostawiłby mnie samego na pastwę losu… może jednak, przecież powiedział, co mam robić w razie niebezpieczeństwa… Jest! Niemal zawołałem, kiedy zauważyłem go w odległości kilkudziesięciu metrów przede mną… stał w furtce do jakiegoś domu, na jakieś podwórko. Stał spokojny, nawet chyba trochę się uśmiechał i czekał na mnie. Na mnie czy na transport – wyskoczyło magle pytanie; pewnie na mnie i na transport. Byłem złączony z tym wózkiem i jego zawartością, przecież bez wózka nie przyszedłbym tu, bo po co?, ale beze mnie wózek też nie dotarł by tu, bo jak? Najlepiej więc powiedzieć i być o tym przekonanym, że czekał na nas: na mnie i na wózek.  Przecież   podjął się tej roboty, więc odpowiadał za jej wykonanie, a skoro ładunek był ważny, to ważny stawał się również ten, kto go transportował. 

I tak patrząc z perspektywy czasu opowiadania powstał dziwny obiekt, złożony z kilku elementów równie ważnych; nawet byłbym skłonny uwierzyć, że dla odbiorców transportu najważniejsza była jego ukryta zawartość.  

Nic więc dziwnego, że musiał go strzec… Pewnie czuł także obawy, a może nawet wyrzuty sumienia, że mnie w to wciągnął, że mnie narażał. Bo przecież afera na rynku mogła się zakończyć tragicznie, gdyby nie zachowanie oficera, zupełnie zresztą niezrozumiałe. Ci dwaj żołnierze, przywołani przez cywila, mogli w jednej chwili wywrócić wózek do góry kołami i wszystko byłoby jasne. Kto uwierzyłby, że nie wiedziałem, co wiozę? Nie dziwiłem się więc, że mój brat stał teraz spokojny, wyraźnie zadowolony, nawet chyba trochę uśmiechnięty…

         Przestałem się bać, przyspieszyłem – na ile było to możliwe – aby jak najszybciej dociągnąć transport do miejsca przeznaczenia, wiedziałem, że to kres tej naszej wspólnej i niebezpiecznej eskapady. Poczułem też, że moja połatana koszulina przylgnęła do grzbietu, że przed oczami skaczą jakieś gwiazdki, że nogi robią się z waty, że dalej nie pociągnąłbym tego wózka. Gdy zbliżyłem się znacznie do niego, otworzył jedno skrzydło bramy i kiwnął głową, abym wjechał na podwórko… zaraz zamknął bramę, a ja podjechałem pod jakieś drwalki, szopy, obrośnięte bzami i jaśminem. Do jednej z tych budowli prowadziły drzwi dwuskrzydłowe, jak brama albo wrota; do drugiej normalne, jednoskrzydłowe. Kiedy stanąłem już na podwórku, opuściłem dyszel na ziemię, zdjąłem pętlę z ramienia, otworzyły się te dwuskrzydłowe wrota, a właściwie tylko ich połowa i wyszło dwóch młodych ludzi, w butach „oficerkach”, w bryczesach, na koszule narzucone mieli skórzane kamizelki bez rękawów, bez słowa wciągnęli wózek do szopy, z której przed chwilą wyszli. Przez otwartą połowę drzwi zauważyłem, że w środku siedziało jeszcze kilku mężczyzn, ale tylko przez chwilę ich widziałem. Brat wszedł razem z nimi do szopy, a mnie wprowadziła do domu młoda kobieta, której dotąd nie widziałem, ani też nie zauważyłem, kiedy pojawiła się przy mnie. Miała gruby jasny warkocz zapleciony wokół głowy jak diadem, policzki rumiane i uśmiechała się do mnie; spytała o moje imię i już zwracała się do mnie wyłącznie po imieniu. Wprowadziła mnie do mieszkania, posadziła przy stole, podała chleb, w dzbanku mleko i wrzątek na herbatę. Sama posmarowała masłem dwie kromki chleba, zapytała, czy lubię miód – potwierdziłem, więc rozprowadziła lekko złocisty, już trochę scukrzony miód po maśle, a na to – nie pytając mnie już o nic – położyła pajdę białego sera i powiedziała: „jedz, zasłużyłeś na to”. Kiedy odeszła do innych pomieszczeń i zostałem sam, rozejrzałem się po mieszkaniu: w jednym kącie stał obszerny komin, nie paliło się w nim, więc nie wiem, gdzie gotowała wrzątek; obok komina stała dość szeroka ława. Podłoga była z desek, chyba świeżo szorowana, bo miała kolor jasny z lekkim zabarwieniem na żółto. Na ścianach wisiały święte obrazy – Matki Boskiej Częstochowskiej, Najświętszego Serca Pana Jezusa, modlitwa w Ogrójcu i Ostatnia Wieczerza. Moje obserwacje przerwali ci z szopy. Wyjrzałem przez okno, mój wózek stał pusty na podwórku. Tylko kilka wiązek szczap na podpałkę leżało rzuconych niedbale do paki. Oni siedli przy tym samym stole, przy którym posadziła mnie gospodyni. Jeden z nich zwrócił się do mnie z pytaniem, czy mi smakuje. Kiwnąłem głową, bo usta miałem pełne chleba. Powiedział: „jesteś dzielny i odważny, szkoda że masz tylko trzynaście lat”. Poczułem swoją ważność, już nie myślałem o tym, co by było, gdyby… rosła we mnie radosna duma, że zrobiłem coś bardzo pożytecznego, że ktoś miałby ochotę ze mną współdziałać, więc na ten żal z powodu moich trzynastu lat odpaliłem: „ale jestem silny, wysoki, wyglądam na więcej…” Oni wszyscy – mój brat także – roześmiali się głośno, a jeden z nich powiedział: „może jeszcze kiedy poprosimy cię o przysługę, a na razie wracaj do domu, korzystaj z wakacji”. 

Z tą moją odwagą to różnie bywało. Nie wiem, czy podjąłbym się „tej roboty”, gdybym wiedział, że jest niebezpieczna. Ale z drugiej strony, dowiedziawszy się, że jest niebezpieczna, nie rzuciłem dyszla i postronka na ulicy i nie poszedłem do domu. Chyba było w tym trochę ekscytacji możliwością niebezpieczeństwa czy ryzyka. Dzisiaj, kiedy to opowiadam, mam jakieś pojęcie odwagi, ale wtedy, gdy ciągnąłem wózek załadowany bronią, nie miałem zielonego pojęcia, co to jest odwaga. Dzisiaj myślę, że jest to podejmowanie decyzji przerastających ludzkie możliwości; że jest to romantyczne mierzenie sił na zamiary, nie odwrotnie, przykrawanie zamiarów do sił. Nigdy nie znamy możliwości granicznych, bo okoliczności pomnażają nasze siły, zwielokrotniają możliwości. Ten, który mówił i jego koledzy przecież nie wiedzieli o moich emocjach, o przeżyciach, o strachu, który mnie w pewnym momencie paraliżował i o ukrytej głęboko radości z tego, co robię. Zawsze człowiek rośnie, gdy robi coś niezwykłego.  Ta radość objawiła się dopiero teraz, przy tym wspólnym stole; wzmocniła ją jeszcze i uwyraźniła ta pochwała.

         Nie odzywałem się ani słowem. Na pytania kiwałem potakująco głową, albo mówiłem „tak”, lub też zaprzeczałem kręcąc głową lub bąkałem „nie”. Brat, który mnie wciągnął w tę przygodę, też mało mówił. Jedyne pełne zdanie, jakie wypowiedział, było krótkie: „był rozkaz dostarczyć – dostarczyłem. Dostarczyliśmy – poprawił spojrzawszy na mnie. Wyczułem w jego głosie pewną twardość, co mogło oznaczać dumę i radość, że to on, że to jego brat, że wspólnie… 

         Po posiłku, który wypadł tak między śniadaniem i obiadem, chciałem odejść od stołu, ale mnie zatrzymał ten, który chwalił. Teraz wyjął z kieszeni rulon banknotów i położył przede mną na stole 100 złotych: „To dla ciebie, harcerzyku, za dobrą robotę”. Coś we mnie zgrzytnęło: 

  • nie z panem umawiałem się o zapłatę – wyrzuciłem z siebie. 

Brat spojrzał gromiąc mnie wzrokiem. A ten, który płacił, bez gniewu powiedział: „hardy jesteś, podobasz mi się, chciałbym mieć takiego brata…” „Mam już brata” – odparowałem, a pieniędzy nie biorę. Nie nalegał. I on, i pozostali, i brat popatrzyli na mnie z podziwem lub pogardą – nie wiem. Usłyszałem krótkie polecenie: „możesz iść. Nie było cię tu”. Odchodząc od stołu powiedziałem jak echo: „nie było mnie tu”. Zrozumiałem, że nie mogę o tym spotkaniu i o tej przygodzie nikomu opowiadać. Szkoda! Przecież zzielenieli by z zazdrości moi koledzy, gdybym im opowiedział to wszystko, ale jak nie, to nie! Może kiedyś nadarzy się okazja… Oni chyba nie uwierzyliby w to, powiedzieliby, że zmyślam, kłamię. Tak myśląc wyszedłem na podwórko, gdzie stał mój pojazd, wziąłem dyszel do garści, sznurek założyłem na ramię i ruszyłem do bramy. Nie spojrzałem nawet jak wyglądał dom, czy miał jakiś numer… Za mną wyszedł brat, otworzył jedno skrzydło bramy, wyjechałem na ulicę. Brat, zamykając bramę, powiedział: „poczekaj, teraz idziemy razem”.

         Dość długo szliśmy obok siebie bez słowa. Doszedłszy do Rynku zauważyliśmy ten sam samochód i żołnierzy już nie było na pace, lecz otaczających niewielką grupkę ludzi, którzy ręce splecione trzymali na karku. Na szczęście, oddzielał nas od tego obrazka, cały plac Rynku. Nie ryzykowaliśmy. Cofnęliśmy się i ulicą Wesołą, wcale nie weseli, dotarliśmy do Sienkiewicza, a potem jeszcze do Czerwonego Krzyża, koło katedry do parku.  Dopiero w   Karczówkowskiej, kiedy minęliśmy przejazd kolejowy i ulicę Młynarską, mój brat odezwał się:

  • nie bałeś się?”. 

Spojrzałem na niego z naiwnym uśmiechem: 

– czego miałem się bać, skoro wiozłem szczapy na podpałkę… i to nie pierwszy raz…

  • Nie domyślałeś się niczego? – zapytał z niedowierzaniem.
  • Myślałem tylko o zarobku – odpowiedziałem bezczelnie.
  • No i w końcu nie wziąłeś pieniędzy –
  • Bo nie z nimi się umawiałem, tylko z tobą
  • No to masz ode mnie – wyjął z kieszeni spodni ten sam banknot …
  • Umówiliśmy się na dwadzieścia złotych…
  • Ale oni uznali, że twoja robota warta jest sto…
  • Daj mi dwadzieścia i nic więcej nie chcę!
  • Dziwny jesteś – wzruszył ramionami – to resztę dam mamie.
  • Jak chcesz. Tylko nie mów skąd i za co
  • Oczywiście, nie powiem.

Sięgnął znów do kieszeni, wyjął zwitek banknotów, znalazł dwudziestkę i podał mi papierek

  • No i jesteśmy kwita – powiedziałem, wsuwając papierek za koszulkę, bo kieszeń była dziurawa.

Znów szliśmy obok siebie milczący. Zatrzymałem się przy źródełku, z którego woda spływała cienką stróżką do kanału, przyklęknąłem, nachyliłem się i piłem bezpośrednio z niewielkiego oczka lodowatą, krystalicznie czystą wodę. Obmyłem sobie jeszcze twarz, wytarłem ręce o przepoconą koszulę, podniosłem się z kolan i ruszyliśmy przed siebie. Po tej kąpieli poczułem się raźniej, jakbym spłukał z siebie jakiś ciężar, nie brud. Czułem ogromną radość, że dopuszczono mnie do takich tajemnic; choć byłem zaledwie kilkunastoletnim chłopcem. To prawda, że wszystko mogło się dla mnie skończyć tragicznie, ale się nie skończyło.

Opowiadanie pochodzi z tomu „Wojna i inne zdarzenia” (Kielce 2013)