Patatajnia. Nic dwa razy się nie zdarza…
Według teorii kwantowej prawie wszystko i prawie wszędzie może się zdarzyć, ale najpewniej tylko raz. W otaczającej nas wielowymiarowej hiperprzestrzeni wszystko płynie też nieustannie, panta rhei (πάντα ῥεῖ), czyli jest teoretycznie raczej mało prawdopodobne, byśmy dwa razy wdepnęli w to samo g… A jeśli tak, to należałoby to uznać za przeznaczenie bądź też wielkiego pecha tudzież wielkie szczęście. Jeśli w istocie historia kołem się toczy, to zdecydowanie w rytmie patataj-patataj. A jaki kraj, takie i jego patataj.
Jak dobrze wstać skoro świt. Nie waham się stwierdzić, iż to wielkie szczęście spotkało mnie już kiedyś, gdy tuż przed mym nosem, wśród porannej rosy i krzątaniny przedśniadaniowej z lekka skonsternowanych miejscowych restauratorów, przez Plac Luksemburski w Brukseli przemknęła znienacka na pełnym gazie szalona dorożka. Pasażerowie dokądś się spieszyli, woźnica strzelał z bata, a konie z obowiązkowymi klapkami na oczach rżały radośnie i srały (wybaczcie) że aż miło. Ach cóż to była za jazda! I cóż to za kraj, gdzie tak pięknie “pobrzmiewa” jakże nam bliskie patataj-patataj-patataj… Niespeszony, rozmarzony i zapatrzony w europejskie niebo oraz gwiazdy na nim złote, na tle niebieskim a jakże, chwilę potem spostrzegłem końskie łajno wdzięcznie przylepione do butów mych swojskich, ale niestety mało kowbojskich. Patataj-patataj, niezła bonanza, cóż to za kraj! I cóż to był za koń, a może by tak szable w dłoń?
Koń jaki jest, każdy widzi (i czuje), a mnie generalnie na sam widok konia ogarnia przedziwna monotonia. Chyba że byłby to na przykład jakiś bezpański koń trojański albo jeden z tych co w szyku husarii ratował Europę pod Wiedniem: koń hetmański. Och, a gdyby tak jeszcze nasi hej-hej-ułani znowu na koniach przybyli pod okienko? Może jakaś Kasztanka? Ach, znasz-li jakiś inny kraj, gdzie bardziej namiętnie brzmi to nasze swojskie patataj-patataj-patataj? Najmłodszym zaś obywatelom, w ramach wdrażania ich w przeszłość-teraźniejszość-przyszłość (patrz: polityka historyczna) oraz w prezencie przedwyborczym, można było modelowo przynajmniej podarować konika-na-biegunach+? W ten sposób na nowo wybrzmiałoby wkoło to nasze święte-czasem-przeklęte i patriotyczne patataj-patataj-patataj. A jaki kraj, takie przecie i jego patataj.
Bruksela, Berlin, Paryż i Wiedeń to takie miejsca, gdzie naprawdę trudno uciec przed samym sobą, a tym bardziej przed rozpędzoną, bohaterską polską husarią. Po nadwiślańskiej anty-europejskiej szarży wyborczej władza nadal twierdzi, że wygrała „bitwę”, ale przegrała „wojnę” polsko-polską. Suweren na szczęście w końcu przemówił, że ma dosyć haniebnej i cynicznej propagandy sukcesu, absurdalnej megalomanii, ordynarnej hucpy, kłamstwa i złodziejstwa w majestacie prawa (i sprawiedliwości). Macchiavelli przewidziałby zapewne, iż to wszystko nie mogło się dobrze skończyć. Na nic się zdała dogmatyczna szarża nabzdyczonych i zaślepionych „rycerzy Apokalipsy”. W amoku samozadowolenia zapomniano, że żadna władza nie trwa wiecznie. Nie da się bezkarnie poniewierać i upokarzać obywateli, którzy inaczej pojmują istotę współczesnego patriotyzmu. I nie jest to bynajmniej „wina Tuska”. Cóż jednak począć, skoro jaki kraj, takie i jego patataj-patataj-patataj.