Autobus do Bel Annalee
I
Zimno. Stoję na przystanku przestępując z nogi na nogę, jakbym nie mógł się doczekać. Zapewne powinienem, ale ja nie mogę się wyzbyć tej nieznośnej odrobiny lęku. Nie jestem przekonany, czy podejmuję dobrą decyzję. Nie ma już jednak odwrotu. Wydałem na ten bilet wszystkie, pozostałe mi jeszcze fundusze, więc nawet gdybym chciał… nie będę miał za co stamtąd odjechać. Gdziekolwiek, nie mówiąc już o powrocie. Z resztą do czego właściwie miałbym wracać? Wiem to wszystko, a jednak wciąż pozostaje we mnie ta nutą niepewności. Nie wiem czy wynika bardziej z obawy o rezultat mojego przedsięwzięcia, czy o zawahanie się w jego podjęciu. Bo jeśli nie doprowadzę tego do końca, to co mi pozostanie? Co wtedy zrobię? Nie, to rzeczywiście niedorzeczne, czemu miałbym zechcieć zawrócić?
Mimo to rozglądam się ukradkiem na boki z ostatnim mikropłomykiem nadziei tlącym się nieśmiało w mym sercu. Łudzę się, że cokolwiek mogłoby zmienić teraz moje zdanie, że ujrzę coś co mnie przekona. Mówię już po raz ostatni, że wystarczy mi jedna rzecz, jeden znak, a odwrócę się na pięcie i podążę w stronę mieszkania. Nagle dostrzegam mężczyznę na elektrycznym, sterowanym joystickiem wózku. Zjechał z krawężnika na przejście dla pieszych i teraz dociera już do drugiego. Zwalnia jednak przed nim, ocenia jego wysokość. W końcu rusza, a koła odbijają się wstrząsając wózkiem i moim sercem. Zatroskany mężczyzna cofa się nieco dalej i przystaje. Rozgląda się. Nie ma innej opcji, musi zaryzykować, przecież nikt mu nie pomoże. Ja sam chciałbym, ale jest zbyt daleko ode mnie. Nie dobiegnę na czas. Z resztą mężczyzna zaraz rusza i z impetem wpada na chodnik, o włos unikając upadku. Jeśli to miało być to przynajmniej się nie rozczarowałem. Dokładnie czegoś takiego się spodziewałem. Nic nie pociesza tak jak gorsza sytuacja kogoś innego. Wkładam ręce do kieszeni i siadam w końcu na ławce. Oddaję się otaczającemu mnie chłodowi, z rozkoszą czuję przechodzące mnie zimne dreszcze.
Autobus się spóźnia. Mimo to tylko ja siedzę na parkingu przy stacji. To nie sezon na wycieczki. Chociaż nie każdy musi przecież jechać do ostatniego przystanku. Ale najwyraźniej nie tylko ja uznałem, że taka przyjemność kosztuje zdecydowanie zbyt dużo. Nie przeszkadzałoby mi jednak gdyby taki stan rzeczy się utrzymał. Ostatnie czego teraz potrzebuję to ludzie, tak nieznośni i irytujący. Jak można spóźnić się na pierwszy przystanek? Niekoniecznie mi się spieszy, ale chciałbym już znaleźć sobie odpowiednie miejsce i pozałatwiać ostatnie sprawy. Zaczyna mi też przeszkadzać pogoda. Kiedy wieje wiatr wstrząsają mną dreszcze, a gdy chmury odsłaniają słońce strużki potu spływają mi po plecach i czole. Nie ma sensu się rozbierać. Jeszcze się przeziębię i… No tak. Śmieje się pod nosem i kręcę głową z rozbawieniem. Ta myśl była tak niedorzeczna, że wkrótce nie mogę się powstrzymać i wybucham śmiechem jakbym postradał zmysły. Może i tak jest, może w tym rzecz.
Dopiero wtedy dostrzegam, małymi kroczkami zmierzającą ku przystankowi staruszkę. Właściwie kobieta może wcale nie być tak posunięta w latach jak się wydaje, ale definitywnie pragnie za taką uchodzić. Sapie zdecydowanie nadmiernie, przejęta swoim przedstawieniem bolesnego grymasu na twarzy i przystanięcia w podparciu o latarnię, dlatego zwraca uwagę na moje zdecydowanie niecodzienne zachowanie dopiero gdy zatrzymuje się ostatecznie przed ławką. Początkowo przymierza się by usiąść na samym środku, tak by oczywiście jak najwięcej osób mogło z niej jeszcze skorzystać. Wtedy jednak na dłuższą chwilę zatrzymuje wzrok na mnie, który próbuję się już za wszelką cenę uspokoić. Posyła mi spojrzenie pełne pogardy i dezaprobaty i ostentacyjnie usuwa się na drugi koniec ławeczki, jak najdalej ode mnie. Mnie bynajmniej taki obrót sprawy nie doskwiera. Zaczynam się jednak nad czymś zastanawiać. Z wiadomych mi przyczyn, nie zerkałem jeszcze tego ranka w telefon. Jedynym moim drogowskazem był klasyczny zegarek ręczny. Odsuwam mniejszą kieszeń plecaka i szperam w niej chwilę, po czym rozświetlam ekran wygrzebanej komórki. Oczywiście. Jest dopiero wpół do ósmej. To tej nocy była zmiana czasu, zupełnie o tym zapomniałem. Czyli to nie autobus się spóźnia, tylko ja znów się pomyliłem. Nawet dziś musiałem. Znów śmieje się, choć nieco bardziej gorzko. Zdejmuję zegarek, ustawiam odpowiednią godzinę i kładę go na ławce. Od strony szyby, tak by obserwująca mnie wciąż starsza pani tego nie widziała. Rozpinam kurtkę, ale z nią jeszcze nie chcę się rozstawać, więc kładę złożoną na kolanach. Akurat wtedy słońce zakrywają chmury, a mnie przeszywa zimny podmuch wiatru. Uśmiecham się ironicznie.
Po dwudziestu minutach ławka zapełnia się. Sądząc po wyglądzie, głównie ludźmi przejeżdżającymi jedynie kilka przystanków w drodze do szkoły, pracy czy na zakupy w innym mieście. Nikt nie ma ze sobą większego bagażu ani nie wygląda jak typowy turysta. Ciekawe czy ja tak wyglądam. Starszy pan zbliża się do zatłoczonego przystanku i już z daleka widzę, że albo zna, albo zaraz pozna moją pierwszą sąsiadkę. Przystaje równie zziajany jak ona i mrużąc oczy przygląda się każdemu z osobna jakby szukał ofiary. Sięgam powoli po plecak, kiedy „starsza pani” woła „starszego pana”, potwierdzając moje przypuszczenia. Zaczyna się rozmowa, którą muszą słyszeć wszyscy wokół, a także zainteresowani w promieniu kilkunastu metrów od miejsca zdarzenia. Spuszczam głowę, muszę przyznać z ulgą, gdyż wcale nie miałem ochoty ruszać się z miejsca. Pogrążam się w (panującej w mej głowie) ciszy, gdy nagle kątem oka dostrzegam niemal tuż przede mną, buty. Eleganckie, brązowe, wytarte już lakierki. Wzdycham i podnoszę wzrok na patrzącego mi prosto w oczy staruszka. A jednak nie mieli chyba o czym rozmawiać. Wtedy przez moją głowę przemyka szalona myśl. Ten jeden raz w życiu postanawiam udawać, że kompletnie nie wiem, o co mu chodzi. Przybieram pytający wyraz twarzy i czekam. On mruży groźnie oczy i rozpoczyna się walka na spojrzenia. Duch przekory już zupełnie bierze nade mną górę. Również przymykam powieki i patrzę na niego. On prycha, jakbym rzucił w niego najgorszą obelgą. Zaczyna kręcić głową. Niemal widzę parę buchającą mu z uszu gdy bierze głęboki oddech i szykuje się do wystrzału. Wtedy właśnie uśmiecham się tryumfalnie, szybko łapię plecak i zrywam się na równe nogi. Stajemy twarzą w twarz, dwóch rewolwerowców w walce o ostatnie siodło w całej wiosce. Ja zerkam na ulicę, a potem znów na mojego przeciwnika. Przebieram palcami, jeszcze chwila, jeszcze moment. John Wayne z Kurozwęk znów szykuje się do ataku. Nagle ja wkraczam do akcji, wymijam go jednym skokiem i staję na pierwszym miejscu w kolejce do wejścia do autokaru, zaraz przed tym jak ten zatrzymuje się przy krawężniku. Tę walkę uznaję za wygraną. Jak tylko otwierają się drzwi, pokazuję kierowcy bilet i siadam z tyłu, zostawiam za sobą klątwy rzucane na mnie przez Wayne’a i jego wspólniczkę Lady NFZ.
II
Kładę plecak i kurtkę na siedzeniu od przejścia z nadzieją, że tam pozostaną. Otwieram komputer. Właściwie nie zostało mi już za dużo do zrobienia. Zerwałem wszystkie umowy, które mogłyby dalej nabijać opłaty na moje konto, złożyłem rezygnację w pracy. Zostawiłem właścicielowi mieszkania karteczkę w razie gdyby, jak dotąd, nie zachowywał regularności w odczytywaniu poczty elektronicznej i SMS-ów. Teraz muszę jedynie wstawić post na media społecznościowe i wysłać wiadomość o moim wyjeździe do rodziców. A później napisać tę kolejną, nieco trudniejszą i ustawić przyszłą datę wysłania. Trzy tygodnie powinny być w sam raz. Wyszukuję w Internecie zdjęcie słynnego klifu Bel Annalee, jest ich mnóstwo, z trudem wybieram najładniejsze, pobieram i dodaję do posta z tytułem „Upragnione wakacje” i emotką biegnącego człowieka, walizki i samochodu. Ależ ze mnie poeta. Publikuję i otwieram Notatki. Biorę głęboki oddech I zaczynam pisać. Ta część nie jest trudna, jest niemal jak temat z wypracowania na maturze, muszę się po prostu wczuć w rolę. Kończę dość szybko akurat gdy autokar zatrzymuje się na pierwszym przystanku. Niemal wszyscy wysiadają, wsiada jednak ich co najmniej podwojoną liczba, tak że z wolnych miejsc zostaje jedynie to, które okupują moje plecak i kurtka. Teraz postój trwa nieco dłużej, większość pasażerów ma już bowiem ze sobą nieco większy, niż chociażby mój, bagaż. Czekają więc najpierw w kolejce by umieścić go w schowku, dopiero później zapełniają siedzenia. Nie zwracam na nich większej uwagi, nie żeby kiedykolwiek miało to dla mnie jakieś większe znaczenie, ale teraz muszę zebrać myśli by przynajmniej ten jeden raz zrobić wszystko jak należy. Kopiuję tekst i wklejam w treść maila. Wysyłam do rodziców opatrzając tytułem: „Niespodzianka”. W tym momencie nawet niespecjalnie kłamię. Czuję ucisk w sercu na tę myśl i biorę głęboki oddech, zaciskając powieki by nic się spod nich nie wydostało. Nie mogę po raz kolejny tego analizować, już jest za późno, decyzją zapadła. Niebawem nie będę się musiał już tym wszystkim przejmować.
Mam jeszcze dużo czasu, ostatnią wiadomością mogę się zająć później. Wyjmuję pendrive’a z bocznej kieszonki plecaka i zgrywam na niego wszystkie pliki z komputera. Oczekując, rozglądam się w końcu po autokarze, ale nikt nie przykuwa na dłużej mojej uwagi. Wyjmuję urządzenie z portu i wkładam do koperty, którą później starannie umieszczam w plecaku. Zakładam słuchawki i na laptopie odpalam mój ulubiony film. Znam go na pamięć, ale wpatruję się w ekran z taką uwagą jakbym oglądał go po raz pierwszy. Chcę wykorzystać do maksimum tych ostatnich kilka godzin.
Kolejny przystanek napotykamy dopiero gdy jestem już nieco za połową mojego filmu. Przez chwilę odnoszę wrażenie, że to jedynie przypadkowy postój, lecz po kilku minutach rozlega się dźwięk zamykanych drzwi, co oznaczało, że ktoś jeszcze dołączył do wesołego autobusu. Wiem przecież doskonale, że prócz mojego nie ma już żadnych wolnych miejsc, wypatruję więc z nerwowym oczekiwaniem nowego pasażera jedną rękę kładąc już na moich rzeczach by zaraz je przesunąć. Jedziemy już jednak dobrych parę chwil, a tajemniczego wędrowca wciąż nie widać. Głupi, przecież ktoś mógł równie dobrze wysiąść! Uderzam się w czoło i wzdycham, z trudem unosząc niemiłosiernie ciężką pierś. Wracam do filmu gdy nagle czuję znajome mrowienie w lewej ręce. Zerkam w tamtą stronę. W przejściu stoi, trzymając się kurczowo fotela z rzędu przede mną, uśmiechnięta od ucha do ucha staruszka. Ma duże okulary, bardzo jednak nowoczesne, krótkie włosy równiutko pofarbowane na ciemny rudo-kasztanowy odcień, czerwoną koszulę w kratę, a na niej typowo babciny płaszcz. To niezwykle ciekawe połączenie. Twarz, choć uśmiechnięta, kryje w sobie jednak lata niekoniecznie szczęśliwych doświadczeń, sylwetkę ma korpulentną, w połączeniu z niskim wzrostem stwarzająca obraz niezwykle pocieszny. Zmarszczki wokół ust mówią mi, że pewnie często musi być odbierana za osobę gburowatą, czy nadąsaną, choć jej aura, jakkolwiek to brzmi, zdradza usposobienie zgoła odmienne. Staruszka unosi nieśmiało rękę chcąc delikatnie zwrócić moją uwagę. Natychmiast otrząsam się i zdejmuję słuchawki niemal automatycznie sięgając też po plecak.
– Przepraszam pana najmocniej, czy mogłabym? – nieco zachrypniętym i niższym niż się spodziewałem głosem, wskazując na siedzenie, które w tym samym czasie zwolniłem. W pierwszym odruchu zdecydowanie kiwam głową potwierdzając, później jednak marszczę brwi i rozglądam się po całkowicie zapełnionym autokarze.
– To i tak ostatnie wolne miejsce – kwituję moje rozważania pod nosem, nie sądząc, że starsza pani usłyszy te słowa.
– Tak, rzeczywiście. Ale nie chciałam przeszkadzać, nie każdy lubi taki ścisk- odpowiada bez cienia urazy czy oburzenia, którego raczej bym się spodziewał, usadawiając się i uśmiechając do mnie serdecznie.
– Racja. Dziękuję w takim razie, to bardzo miło z pani strony – wytężam wszystkie swoje siły by zdobyć się na słaby uśmiech. Czuję gdzieś w środku potrzebę powiedzenia czegoś jeszcze, ale nie bardzo wiem co chciałbym wyrazić dlatego rzucam jej jedynie jeszcze jedno serdeczne spojrzenie i powoli znów nakładam słuchawki. Choć, jak już wspomniałem, znam film na wylot, cofam go jednak o jakieś 15 sekund straconych na konwersację. Czuję na sobie wzrok mojej sąsiadki lecz gdy zerkam na nią kątem oka szpera już w torbie, zapewne w poszukiwaniu jakiegoś zajęcia. Czyli chyba zostanie tu na dłużej. Po dłuższej chwili kładzie na kolanach krzyżówkę, długopis i etui z okularami do czytania. Odkłada torbę, zaciskając ją między stopami, niemal natychmiast jednak ją podnosi i wsadza pod pachę ręki znajdującej się od przejścia, a ja myślę sobie, że miło by było gdyby zrobiła to ze względu na mnie, by nie naruszać mojej przestrzeni. Samo podniesienie z ziemi wydaje mi się zabiegiem przesądnym na co, na tyle na ile jestem w stanie, uśmiecham się pod nosem.
III
Jestem już na końcówce mojego filmu, gdy nagle wjeżdżamy chyba w jakiś pozaprzestrzenny obszar, gdyż mój komputer zaczyna wariować i na ekranie pojawia się to jakże irytujące kręcące się kółeczko. Film mam zgrany na urządzenie, więc nie mam pojęcia dlaczego tak się dzieje. Wkrótce jednak sabotaż odnosi skutek i z głęboką irytacją trzaskam klapą laptopa nawet nie wyłączając odtwarzania. Czy nawet tego nie mogę w spokoju zrobić? Oddycham ciężko i wkładam urządzenie tymczasowo do plecaka, którego w przeciwieństwie do mojej sąsiadki, nie obawiam się trzymać między nogami na podłodze. Rozglądam się i napotykam jej wzrok. Nie wygląda jakby mnie obserwowała, ma zamyślony wyraz twarzy, zaciska usta i przyciska długopis do kartki. Natychmiast uśmiecha się do mnie po czym dalej wodzi wokół wzrokiem, najwyraźniej szukając w głowie odpowiedzi na hasło. Zerkam na krzyżówkę. Rysik styka się z pierwszym kwadracikiem pod kratką z napisem: „Imię aktora hollywoodzkiego latynoskiego pochodzenia, gra główną rolę w serialu adaptującym słynną grę wideo; ___ Pascal”. Patrzę jeszcze na marginesie z trudnymi słowami, ale nie ma tam rozwiązania, co nieco mnie dziwi, gdyż dla większości ludzi to wcale nie takie oczywiste. Chwilę biję się z myślami, ale dochodzę do wniosku, że przecież i tak nic nie ma większego znaczenia i nie robi mi już różnicy. Zdejmuję więc słuchawki i delikatnie nachylam się do staruszki.
– Pedro – mówię teatralnym szeptem, a ona aż się wzdryga wyrwana z zamyślenia. Przez chwilę wygląda na zbitą z tropu, a potem odkłada długopis I wyciąga do mnie rękę z uśmiechem.
– Zofia – odpowiada i teraz to ja czuję jakby w mojej głowie pojawiło się kręcące kółeczko. Mrugam przeciągle potrząsając głową i dopiero wtedy tryby wznawiają prace, a ja uśmiecham się zupełnie szczerze i tłumaczę mojej sąsiadce, że nie o to mi chodziło, że jedynie chciałem pomóc w krzyżówce, a imię mam całkiem zwyczajne, podaję je z resztą, skoro już i ona się przedstawiła. Uroczo wybucha stłumionym śmiechem i macha dłonią na swoją omyłkę, po czym dziękuje mi, wpisuje hasło i oznajmia, że miło jej jest mnie poznać. Odpowiadam, że mi również, jak to należy, choć przecież ile mi o kimś tak naprawdę mówi jego imię? Wcale nie czuję bym znal ją lepiej. Pani Zofia przeprasza i pyta o jeszcze jedno hasło. Zastanawiam się chwilę, ale mnie ubiega, wyciągnąwszy słowo z czeluści swego, zapewne obszernego, umysłu. Potakuję i rozglądam się dalej znudzonym wzrokiem. W końcu patrzę w okno i zostaję tak sam nie wiem jak długo, zamknięty we własnym umyśle, choć nie myśląc tak naprawdę o niczym, zapadnięty w pustkę.
– Daleko pan jedzie? Bo jeśli będzie pan wysiadał wcześniej To możemy się zamienić, żeby było wygodnie – wyrywa mnie dopiero z czeluści mojej pustki głos staruszki.
– Nie, to nie będzie konieczne, Jadę do samego końca. Ale dziękuję – odpowiadam skłaniając lekko głowę.
– O to tak samo jak ja, widzi pan, dobrze się trafiło.
– A no tak… Pani też jedzie aż do Bel Annalee? – dopytuję, dopiero po chwili analizując jej słowa.
– Wychodzi na to, że będzie się pan musiał jeszcze ze mną pomęczyć – zaśmiała się klikając w długopis i zdejmując okulary.
– Dla mnie to żaden problem, naprawdę. Właściwie to planowałem jakoś aktywnie spędzić tę podróż, wykorzystać tak długą drogę. Ale mój laptop, nie wiedzieć czemu, odmawia posłuszeństwa.
– Te technologie… – kręci głową wkładając na nos dzienne okulary i zamykając etui – wie pan, niedawno dałam się namówić na zmianę mojego starego telefonu. Mówiłam wszystkim, że mi nie jest nic potrzebne oprócz tego, żeby on dzwonił, wysyłał smsy, no i ewentualnie robił zdjęcia, bo to czasami przydatne. No, ale teraz to byle aparat ma tyle tych funkcji, że człowiek wariuje. No i oczywiście okazałam się hipokrytką bo teraz nie mogę się z tym moim nowym cackiem rozstać nawet na krok – śmieje się, aż podskakuje jej brzuch. Ja znów uśmiecham się szczerze, bo pani Zofia wydaje mi się wyjątkowo pocieszą i tak miło szczerą osobą., Myślę sobie, że dobrze mi się trafiło, i że z kimś takim nie najgorzej będzie spędzić tę podróż – długo się uczyłam jak korzystać z tego całego Internetu, teraz moje dzieci śmieją się ze mnie, że surfuje po necie jak jakiś młodzik – znów nią wstrząsa.
– Dużo ma pani dzieci? – pytam postanawiając kontynuować to zajęcie, przynajmniej póki mi się nie znudzi i nie wykręcę się jakąś wymówką by powrócić do filmu. Pani Zofia jest wyraźnie ożywiona, chyba szczęśliwa że ma z kim porozmawiać. Myślę więc też, że to może być taki mój ostatni dobry uczynek na odchodne.
– Dwójkę. Syna i córkę, tak mi się pięknie Złożyło. Córka ma męża i dwójkę dzieci, też chłopca i dziewczynkę, a syn mieszka teraz ze swoim partnerem w Anglii. Mówiłam im, żeby się w końcu ustatkowali, ale oni twierdzą, że tak im dobrze, no cóż, to ich życie, ja sobie mogę gadać – znów macha ręką, a ja ożywiam się i aż zwracam tułów w jej stronę by bardziej zaangażować się w rozmowę. To z jaką normalnością opowiada o synu sprawia, że coraz bardziej mnie intryguje ta pozornie zwyczajna staruszka. Dostrzegam też jednak młodego mężczyznę w rzędzie naprzeciwko, po drugiej stronie przejścia. Patrzy się w moją stronę bardzo dziwnym wzrokiem, aż przeszywa mnie dreszcz. Myślę, że to może ze względu na wzmiankę pani Zofii, on jednak patrzy wprost na mnie z czymś na kształt… przerażenia? Wstrętu? Czuję jak na raz do oczu napływają mi łzy, a pierś znów opada w otchłań. Ja zaś opadam na fotel i zwracam jedynie nieśmiało głowę w stronę mojej sąsiadki.
– Partner jest Anglikiem? – pytam przyciszonym głosem, nie jednak ze względu na temat, a moje znużenie.
– Tak, tak, poznali się jak syn wyjechał za pracą. To było już, niech pomyślę… jakieś dwadzieścia lat temu. No to już chyba najwyższy czas, przecież teraz już nie ma z tym najmniejszego problemu.
– No właśnie – marszczę czoło również zdziwiony.
– No, ale, co poradzę? Najważniejsze, że są szczęśliwi.
– Prawda – odpowiadam wbijając wzrok w dal, czując potworny ścisk. Z ogromną ulgą przyjmuję kontynuację ze strony staruszki.
– A pan? Ma pan rodzeństwo?
– Nie, jestem jedynakiem. Rodzice dużo pracują i stwierdzili, że nie mieliby czasu na większą rodzinę. To znaczy wtedy musieliby zrezygnować z części pracy żeby jej nie zaniedbywać, a stabilność finansową jest dla nich bardzo ważna więc… – odpowiadam niemal mechanicznie gdyż często pytałem o to rodziców i zapamiętałem ich regułkę.
– Ale to, myślę, mądre podejście. Czasem widzi się te wielkie rodziny ledwo wiążące koniec z końcem. A tak to przynajmniej można dziecku wszystko zapewnić.
– Tak… – odpowiadam coraz intensywniej wpatrzony w pustkę, czując jak się zapadam. Już nie mogę się doczekać ostatniej stacji.
– No oczywiście najważniejsze jest żeby mieć dla dziecka czas. Żadna rzecz nie zastąpi miłości – dodaje szybko widząc uchodzącą ze mnie energię. Nie sądziłem, że to zauważy więc czuję się jeszcze bardziej winny, że wprawiam ją w zakłopotanie i nie jestem wystarczająco rozmowny, przez co pewnie myśli, że się nią nie interesuję.
– Moi rodzice zawsze chcieli dla mnie jak najlepiej, tak myślę. Dali mi bardzo wiele… moim… moim jedynym marzeniem było, żeby się im za to odwdzięczyć żeby… ich praca nie poszła na marne.
– Och, na pewno są z pana bardzo dumni, proszę mi wierzyć, jako rodzicowi. Nigdy nie robimy tego żeby później coś za to otrzymać. Przecież po to się jest rodzicem, żeby dać dziecku wszystko co można! A przed panem całe życie, jeszcze pan na pewno znajdzie coś co da panu poczucie spełnienia.
Odwracam głowę do okna by nie widziała moich łez. Czuję się jak najgorszy człowiek na świecie.
– Przepraszam, to nie moja sprawa… – mamrota staruszka zakłopotana patrząc za mną. Zaciskam pieśni i ocieram twarz, przywdziewam uśmiech.
– Nie, nie, ja tylko… dawno ich nie widziałem, trochę już tęsknię, to tyle – kłamię z nut jak najplugawszy gnój.
– Ach czyli… pewnie pan studiuje w innym mieście? – pani Zofia znów się ożywia. Ja przełykam ślinę z ogromnym trudem i biorę nierówny oddech.
– Tak… Można tak powiedzieć. To znaczy… na razie robię sobie rok przerwy, chcę trochę… przywyknąć do samodzielnego życia i zarabiania.
– Rozumiem, oczywiście, takie coś jest bardzo potrzebne uważam. Jest pan bardzo rozsądnym człowiekiem.
Uśmiecham się. Tym razem było łatwiej, musiałem jedynie pominąć fakt, że przerwa nie była moim wyborem, a koniecznością, ale reszta była jak najbardziej prawdziwa.
– Czyli pracuje pan?
– Mam… pracę, tak. Można powiedzieć, że zarabiam na siebie. Ale… ciężko jest zdobyć coś dobrego beż żadnego doświadczenia. A z drugiej strony żeby zdobyć doświadczenie muszę przecież zdobyć pracę. Gdybym popracował jeszcze trochę tam gdzie pracuje i zapytał znowu tam gdzie chciałbym pracować, powiedzieliby mi, że nie takiego kogoś szukają, że to co robiłem to za mało.
– No i gdzie tu logika? – westchnęła potakując, a ja spojrzałem na nią jakby z wdzięcznością. Nie oczekiwałem, że mnie zrozumie – Tak, młodym wcale nie jest tak łatwo. Ale przynajmniej ma pan rodziców, tak? Pewnie panu pomogą w razie co.
– Pewnie tak… Ale… nie tak powinno być, prawda? – mamroczę nieco, czując że zupełnie już opadam z sił. Czemu ja jeszcze w ogóle czymkolwiek się przejmuję? Przecież nic z tego co się teraz dzieje nie ma większego znaczenia.
– Życie często nie układa się tak jak to sobie planowaliśmy, to prawda. Widzę, że coś pana gryzie, chodzi o tą pracę? Przecież to tylko przejściowe, na pewno pan znajdzie coś lepszego.
– Raczej nie. Może gdyby szukał. Ale nie, to nic takiego tak naprawdę. Jestem po prostu zmęczony. Pracuję jako dostawca, na pół etatu bo mają obłożenie, a w nocy dorabiam jeszcze w takim magazynie. Wyprowadzam też psy w wolnych chwilach, których raczej nie mam za wiele. To wszystko męczące. Kiedy jestem w domu ciągle się uczę, ale i tak mam poczucie, że to za mało. Jednak gdybym mniej pracował nie stać by mnie było na spłacenie mieszkania czy inne przyziemne rzeczy.
– A rodzice? Skoro dobrze zarabiają, czy w ogóle opłaca się panu tyle pracować? Przecież mogą panu pomóc.
Nie chciałbym tego. Nie tak miało być. Miałem iść na studia, znaleźć stabilną pracę i kogoś z kim mógłbym spędzać wieczory, a nawet poranki i południa. Ale żadna z tych rzeczy się nie wydarzyła. Chciałbym jej to powiedzieć. Chciałbym jej powiedzieć jak bardzo pomyliłem się w ocenie współczesnego świata, jak zaskoczył mnie swoimi realiami. Jak nie rozumiem napędzających go reguł i ciągle z nimi przegrywam. Jak nie rozumiem ludzi tworzących ten mur. Ale zamiast tego tylko przytakuję.
IV
– Wie pan co mnie najbardziej uderza we współczesnym świecie? – odezwała się po chwili pani Zofia widząc, że znów gdzieś odpływam – Że cały czas gdzieś pędzimy. Dlatego taki wyjazd na pewno dobrze panu zrobi. Trzeba czasem odpocząć.
– O niczym innym nie marzę – wyznaję i tym razem nie ma w tym cienia kłamstwa.
– A gdzie będzie pan aplikował? Po tej przerwie?
– Jeszcze nie wiem… Chciałem… Sam nie wiem. Po prostu wcześniej myślałem o kilku kierunkach, ale… ciężko mi stwierdzić czy… czy któryś z nich tak naprawdę był tym który chciałem studiować. Są ludzie, którzy już w przedszkolu wiedzą co chcą w życiu robić. Ja chyba już nigdy się tego nie dowiem.
– To pana przeraża? – pyta nagle po chwili nieco nieprzyjemnej ciszy, a ja czuję w piersi jakieś poruszenie.
– Tak… właściwie to… – mamrotam zupełnie nieprzygotowany na taki obrót sprawy. Odchrząkam i kiwam głową starając się przyjąć obojętny wyraz twarzy.
– W ogóle się nie dziwię. To na pewno bardzo przerażające, całe to dorosłe życie – śmieje się gorzko i z lekkim sapaniem zwraca tułów w moją stronę – Wie pan… Mojego syna, bo to on jest starszy, urodziłam jak miałam dziewiętnaście lat. Byłam głupia i młoda, ale miałam jakiś tam swój pomysł na życie i nagle trach, wszystko szlag trafił. Zawsze mówię, że się cieszyłam, bo przecież tak trzeba, bo przecież później ostatecznie moje dzieci stały się całym moim życiem. Ale prawda jest taka, że byłam przerażona. Tak naprawdę to sama byłam jeszcze dzieckiem. Na początku w ogóle nie wiedziałam co robię, nikt mi tego nie powiedział, a wszyscy mnie za wszystko krytykowali. Traktowali mnie jakbym już co najmniej odchowała jedno dziecko albo miała jakąś naturalną, wrodzoną wiedzę, instynkt. Długo mi zajęło żeby pojąć, że nie ma czegoś takiego i to nie moja wina. Że nie jestem wybrakowana bo nie umiem ocenić, który płacz dziecka oznacza pełną pieluchę, a który głód czy ząbkowanie. Nie wiem może i niektórzy mają do tego jakiś wyjątkowy dryg, ale szczerze to myślę, że większość po prostu zniekształca swoją rzeczywistość. To znaczy – nikt nigdy właściwie nie jest szczery jeśli chodzi o jego trudności, problemy czy kłopoty. Moja mama, moje koleżanki, nawet czasem moja córka, wszystkie one pytane o dzieci odpowiadały, że to aniołki, że prawda, czasem jest ciężko, ale w gruncie rzeczy śpią tyle ile trzeba, nie wybrzydzają przy jedzeniu, są grzeczne, umieją się zachować i tak dalej, i tak dalej, tak jakby to miało sprawić, że ich życie faktycznie tak będzie wyglądać. Prawda jest taka, że jak wspaniałe nie byłoby dziecko, wychowanie całkiem nowego człowieka to cholernie ciężka praca. A jeszcze ciężej jest takim człowiekiem być. Niektórzy wypowiadają na głos swoje marzenia, inni chcą się pokazać, a jeszcze inni tak głęboko mają zakorzeniony zakaz „narzekania” i „użalania się”, że czują wyrzuty sumienia po opowiedzeniu żartu i zaraz sprostowują, że: „To był tylko żart!”. Myślę, że ze wszystkich czasów, jeszcze nigdy nie byliśmy tak bardzo daleko od siebie. A może właśnie zawsze tak było? Może całe nasze życie stadne opiera się na kłamstwie? Tak bardzo potrzebujemy być częścią wspólnoty, że podążamy wciąż za tymi samymi wzorcami, za „uniwersalnym planem życia”. A jak w końcu dociera do nas, że jest on niemożliwy do bezbłędnego wykonania, to sprawiamy żeby tak to chociaż wyglądało na zewnątrz.
Patrzę na nią jeszcze przez chwilę, bezwiednie kiwając głową, pomimo że ona siedzi już w milczeniu, poprawiając kurtkę i z westchnieniem rozglądając się po pasażerach. Jej słowa obijają się hałaśliwie w mojej głowie, nachodząc na siebie, tworząc kakofonię dźwięków. Ta zupełnie obca kobieta była ze mną szczera. Ja okłamuję nawet samego siebie.
– Widziałam, że oglądał pan film – znów jak gdyby nigdy nic wznawia rozmowę pani Zofia, machając ręką na poprzednie głębsze rozważania. Ja zostaję tak nagle wyrwany z letargu, że przez chwilę patrzę wprost na nią pustym wzrokiem, nie mogąc zupełnie zebrać myśli, a co dopiero ich wyartykułować. Nie podoba mi się to, co czuję, może po prostu dlatego, że pierwszy raz od dawna jest to cokolwiek nazywalnego – Proszę wybaczyć, to zwykła ciekawości, wie pan, za moich czasów oglądało się trochę inne filmy. A może właśnie to coś mi znanego – pani Zofia kontynuuje niepewnie widząc moje zawieszenie. Ja wytężam z największym trudem każdą swoją komórkę, by w końcu potrząsnąć głową, zmarszczyć brwi i odezwać się nieco zachrypniętym głosem:
– To… taka lekka komedia. Teoretycznie romantyczna… To znaczy zupełnie romantyczna, tyle że trochę inna, nie tak typowa – podaję tytuł – Nie jest znana, ale dla mnie to zawsze idealny wybór jeśli chcę obejrzeć coś niewymagającego, co daje mi komfort.
– Faktycznie nie kojarzę… Ale jestem ciekawa co w niej takiego nietypowego?
Z początku nieco niechętnie zaczynam streszczać staruszce fabułę. Widzę jednak jej wyraźne zainteresowanie, więc się nakręcam. Pytam czy zamierza może obejrzeć ten film, wtedy bowiem nie będę zdradzał zakończenia. Ona jednak przyznaje, że jest zbyt ciekawa i chciałaby je usłyszeć już teraz, i że to nie będzie jej przeszkadzać w ewentualnym oglądaniu. Ze szczerym uśmiechem na twarzy dokończam więc opowieść, która zawsze poprawiała mi humor. Rzecz jasna teraz nie ma to znaczenia, ale wciąż sprawia, że się uśmiecham. Pani Zofia też śmieje się serdecznie słysząc absurdalne i jakże szczęśliwe zakończenie.
– To faktycznie bardzo interesująca opowieść. Nie dziwie się, że pan tak ją lubi.
W jej wypowiedzi nie byłoby nic niezwykłego gdyby nie delikatny acz słyszalny nacisk na słowo „pan”. Marszczę więc brwi czując się nieco nieswojo i postanawiam naśladować jej szczerość.
– To znaczy? – pytam wymuszając śmiech by zabrzmieć mniej oskarżycielsko, choć takie mam nastawienie.
– Och, tak po prostu myślę, że musi być jakiś powód, dla którego akurat dzisiaj wybrał pan ten film.
– Akurat dzisiaj? – czuję jak serce zaczyna mi szybciej bić, a w brzuchu pojawia się nieprzyjemne mrowienie.
– Na pańską wymarzoną wycieczkę – odpowiada spokojnie. W oczach ma coś dziwnie przenikliwego co zupełnie nie pasuje do jej osoby. Zaczynam się zastanawiać czy może źle jej nie zaklasyfikowałem. A może to zwykły błysk ciekawości?
– Myślę, że… – zaczynam odpowiadać nie mogąc się oprzeć wpływowi tych dziwnie prześwietlających moją duszę oczu, skrytych za dwoma grubymi szkłami – Sam nie wiem. Zdecydowanie nie jestem fanem rom-comów, proszę o mnie źle nie pomyśleć – śmieję się nerwowo, a ona uśmiecha się serdecznie – Ale… tutaj chyba najbardziej rzuca mi się w oczy… odwaga. No bo przecież z jednej strony to wszystko się mogło zupełnie inaczej potoczyć, gdyby nie tych kilka czynników. Życzliwość i niezwykła dobroć męża. Zaciętość głównej bohaterki w dążeniu do szczęścia, pomimo że ryzykowała tym kompletne zawalenie się całego jej dotychczasowego życia. Nie słuchała nikogo tylko po prostu… żyła – zaciskam szczęki i pociągam nosem, tym razem nie mogąc powstrzymać dwóch nieznośnych łez, którym udaje się przedrzeć przez zaporę moich powiek. Myślę o szczęściu jakiego zaznały główne bohaterki i nagle nie mogę powstrzymać wściekłości i mam ochotę cofnąć wszystko co kiedykolwiek dobrego powiedziałem o tym filmie. Myślę sobie, że to też jest przecież jedno wielkie kłamstwo i zastanawiam się, jak można tak okrutnie oszukiwać ludzi. Dawać im środek zastępczy, marzenie graniczące z tym o posiadaniu nadprzyrodzonych mocy. Marzenie o szczęściu na wyciągnięcie ręki. O tym, że coś zawsze gdzieś na ciebie czeka i kiedy najbardziej tego potrzebujesz – przyjdzie.
– Teraz jak o tym myślę, to naprawdę okropny film – śmieję się przez łzy nie zwracając już nawet uwagi na to, że robię to przy pani Zofii.
– A jednak co komedia romantyczna to komedia romantyczna – pani Zofia zdaje się być zupełnie niewzruszona moim wybuchem, a przynajmniej nie odrzuca jej on. Nie stara się też mnie pocieszyć, nie pyta co się stało, nie mówi, że wszystko będzie dobrze. Zamiast tego znów odwraca się w moją stronę i już wiem, że czeka mnie kolejna życiowa historia, co przyjmuję z niewypowiedzianie zaskakującą ulgą – Wie pan… Zanim zaszłam w ciążę, jak jeszcze byłam w podstawówce, później prawie całe liceum, chodziłam na zajęcia z piłki siatkowej. Wiem, wiem jak to brzmi przy mojej dzisiejszej formie – śmieje się a mocno wystający brzuch podskakuje jej pociesznie jakby na potwierdzenie tych słów – Ale w tamtych czasach byłam naprawdę dobra. Uwielbiałam to. To była prawdziwa pasja, ale też w pewnym momencie zaczęłam o tym myśleć na poważnie. Szczególnie, że sam trener miał co do mnie wielkie plany. Jakoś na początku liceum pojawiła się możliwość wyjechania do szkoły sportowej do innego miasta i rozpoczęcia profesjonalnych treningów. Wie pan… Zawsze gdy opowiadam tę historię moim dzieciom, czy wnukom, mówię że „tak oczywiście, że chciałam, ale nic się nie stało, że to nie wyszło, bo ostatecznie miałam przecież piękne życie” … Ale… pan już wie, że to kłamstwo. Ustaliliśmy już, że w takich sytuacjach nikt nigdy nie mówi prawdy – milknie na chwilę, wzdychając i pierwszy raz przyjmując nieco przygnębiony wyraz twarzy.
– Co się stało? – pytam, szczerze tym zainteresowany.
– Cóż, mimo moich ogromnych chęci i zapewnień trenera, moja mama nie wyraziła na to zgody. Potrzebowałam jej bo byłam nieletnia, wiadomo. Teraz powinnam powiedzieć, że ją rozumiem, że nie mam jej tego za złe i podać racjonalne powody, dla których zaprzepaściła moje marzenia. I dodać jak to dobrze, że żyłam tak jak żyłam i jak szczęśliwa jestem. Bo przecież gdyby nie to nie poznałabym zapewne mojego męża, nie miałabym moich dzieci et cetera, et cetera… Ale jak mogę nie żałować tego życia, które mogłam mieć?
– Nie jest pani szczęśliwa? – pytam bez zastanowienia, zupełnie zaintrygowany. Nim zdążam się zreflektować, ona bierze głęboki wdech i, o dziwo, kontynuuje.
– Oczywiście, że jestem. Zupełnie szczerze. Ale to niczego nie zmienia. Wmawiamy sobie, że każda nasza decyzja jest dobra, jeśli tylko ostatecznie wszystko się po niej dobrze układa. Albo przynajmniej układa się jak należy. Żyłam jak należy. Skończyłam studia, wyszłam za mąż, mam dzieci, wnuki, pracowałam w „poważnej”, zapewniającej mi stabilność finansową pracy i choć zaszalałam jedynie trochę z kolejnością to miałam przecież dobre życie. Ale nigdy nie mogę przestać myśleć o tym co by było gdyby… Gdybym poszła za tym czego naprawdę chciałam. Gdybym nie była zależna od tego wszystkiego. Nie poznałabym swojego męża, ale może poznałabym kogoś kogo naprawdę bym pokochała, nie jedynie się zakochała i związała ze względu na dziecko. Nie miałabym swoich dzieci, ale nie znając ich przecież bym ich nie żałowała, a mogłabym mieć dzieci tak samo dla mnie ważne, tak samo kochane. Może gdybym kiedyś choć raz powiedziała mamie, jak wielki żal mam do niej o tę jedną decyzję, nie czułabym teraz wciąż tak wielkiej pustki, tylu niedokończonych spraw, które już się nie zdarzą. Może wtedy udałoby nam się zbudować coś lepszego, coś głębszego. Nie miałabym w sobie żalu o to czego nie doświadczyłam w tej relacji, o to czego nie przeżyłyśmy. Zawsze dzwoniłam do niej gdy miałam problem, ale nigdy nie mówiłam tego co tak naprawdę mnie bolało, co we mnie siedziało. Bo wiedziałam, że nie dostanę od niej tego czego oczekuję. Ale może gdybym się odważyła. Skąd mogłam wiedzieć? Może moje życie zupełnie inaczej by się potoczyło gdybym pozwoliła jej się zobaczyć… poznać. Gdybym tyle nie kłamała. Rzadko mówiłam o rzeczach, których nie było. Za to notorycznie mówiłam więcej niż naprawdę było. Że uwielbiam swoje życie, że czuję się spełniona, że nad życie kocham swojego męża, że moje dzieci są najwspanialsze na świecie. I że z mamą miałam zawsze świetną relację. Nigdy mnie nie biła, nie poniżała mnie, mogłam na nią zawsze liczyć, zapewniła mi dobre życie i wychowanie, kochała mnie, pomagała z dziećmi… Byłyśmy blisko, może bliżej niż większość ludzi. Ale nigdy nie powiedziałam jej jak bardzo żałuję tamtego życia. Nigdy nie powiedziałam, że pragnę prawdziwszej miłości niż ta, którą mam. Upiększałam wiele rzeczy, które były zwyczajnie szare. Chyba… po prostu tak skupiłam się na życiu… że zupełnie zapomniałam żeby żyć.
V
Nawet nie zauważam gdy autobus miarowo, coraz bardziej się wyludnia. Dla mnie już od dawna w środku znajduję się tylko ja i pani Zofia. Siedzimy już od dłuższego czasu w milczeniu, wpatrując się gdzieś w przestrzeń. Sam nie wiem o czym myślę, zdaje mi się, że o niczym choć tyle słów i obrazów przesuwa się w mojej głowie. Nagle starsza pani wyciąga powoli i w milczeniu krzyżówkę i z powrotem nakłada na nos okulary do czytania. Nim w moim umyśle klaruje się jakakolwiek emocja czy myśl z tym związana, ona w końcu przerywa przygniatający bezgłos.
– „Wzmianka, twierdzenie, konstatacja”. Trzynaście liter – Spoglądam na nią zupełnie osłupiały, ale ona wbija wzrok w kartkę w oczekiwaniu. W końcu zwraca oczy w moją stronę, patrząc znad okularów. Ja chcę wciąż myśleć nad absurdalnością tego zdarzenia, ale mimowolnie zaczynam szukać odpowiedzi. Liczę w głowie litery.
– Spostrzeżenie – odpowiadam, a ona kiwa głową i wpisuje literki w kratki. Mruży oczy szukając długopisem, aż w końcu dotyka rysikiem kolejnej definicji.
– Płatny informator. Pięć liter. Trzecia „p”.
Do głowy przyszedł mi „agent”, ale nie ma on litery „p”. Myślę chwilę.
– Kapuś? – oznajmiam niepewnie, a ona znów kiwa głową i wpisuje. Mimowolnie przybliżam się do niej i zerkam na kartkę. Ona uśmiecha się, przesuwa krzyżówkę bardziej na środek i po chwili zaczynamy ją wspólnie rozwiązywać. Gdy ona wpisuje hasło, ja szukam następnego, albo od razu uzupełniam brakujące litery. Od czasu do czasu pytam o słuszność moich przypuszczeń, czasem robi to nawet pani Zofia. Kątem oka widzę zerkającą na mnie kobietę z siedzeń przed nami. Patrzy tylko na mnie, zerka co chwila jak gdybym robił coś złego. Nagle wstaje i przesiada się bliżej drzwi, a ja marszczę czoło i odrywam się na moment od krzyżówki.
– Chyba jesteśmy nieco za głośno – zauważam czując zaniepokojenie i rozglądając się po autokarze, pierwszy raz od dłuższego czasu. Oprócz nas i tej kobiety są w nim jeszcze jedynie cztery osoby. Nagle przypominam sobie o tym co jeszcze miałem zrobić i pytam panią Zofię o godzinę. Czuję okropny ścisk w brzuchu gdy odpowiada, a ja uświadamiam sobie, że przed nami już tylko ostatni przystanek. Zaczynam oddychać szybko i pani Zofia chyba zauważa moje podenerwowanie bo kładzie mi rękę na ramieniu.
– Spokojnie, rozmawiamy szeptem, a pani pewnie nie chciała siedzieć w takim ścisku skoro jest teraz tyle wolnych miejsc.
Kiwam tylko głową i uśmiecham się krzywo bo zapewne ma rację jednak nie to jest powodem mojej nagłej reakcji. Martwię się, że nie zdążę zrobić ostatniej rzeczy. Mam wrażenie, że nie tylko o to chodzi. Przez jeden moment, jedną krótką chwilę jadąc tym autobusem zapomniałem po co właściwie wybieram się nad Bel Annalee. Teraz to wszystko nagle wróciło do mnie niczym podmuch gorącego powietrza w letnie południe. Teraz też poczułem pot zbierający się na moich plecach i krew gromadząca się w mojej głowie.
Przepraszam panią Zofię mówiąc, że przypomniałem sobie o czymś ważnym i sięgam po komputer. Kładę go nerwowo na kolanach, podnoszę klapę i naciskam przycisk. Nic się nie dzieje, więc ponawiam próbę, mocniej dociskając palec. Gdy nie przynosi to żadnego efektu moje serce bije tak szybko jak już dawno nie biło, a ja zaczynam wściekle naciskać przycisk mimo, iż wiem, że nic to nie da. Padła bateria. Spodziewałem się, że tak się stanie, dlatego planowałem wcześniej napisać wiadomość. Zupełnie jednak o tym zapomniałem. Trzaskam klapą i ukrywam twarz w dłoniach, ściskając między palcami włosy, czując delikatną ulgę gdy ból rozrywa mi głowę. Gdybym nie wypowiedział umowy z siecią telekomunikacyjną miałbym nadal możliwość dokończenia spraw na komórce. Ale przecież nie potrzebowałem już w niej Internetu, właściwie to w ogóle już jej nie potrzebowałem.
– Mogę jakoś pomóc? Może pożyczyć Panu telefon? – słyszę nagle cichutki głos przebijający się przez burzę w mojej głowie. Podnoszę wzrok i widzę serdeczną twarz z wymalowaną nań troską. Kiwam głową z wdzięcznością w oczach, bo tylko na tyle umiem się zdobyć i biorę podawany mi przez panią Zofię telefon. Ekran blokady to wykonane przez nią zdjęcie kwiatów, zamieram jednak gdy przesuwam w górę odblokowując telefon. Na ekranie startowym widnieje zdjęcie świąteczne. Jest na nim cała, spora rodzina pani Zofii. Jej syn z partnerem i dużym psem, córka z mężem i dziećmi trzymającymi dla odmiany kota, jej mąż i ona w samym środku, a na brzegach jeszcze inni ludzie, zapewne rodzeństwo pani Zofii i ich potomkowie. Wszyscy mają na sobie świąteczne sweterki i czapki Mikołaja, za nimi stoi choinka, pod nią prezenty. Nie mogę przestać się w nich wpatrywać, nie mogę powstrzymać ucisku w piersi. Mój palec jakby zupełnie niezależnie od umysłu wędruje jednak w kierunku ikony przeglądarki, choć ja nie odrywam wzroku od zdjęcia. Nadal mam je przed oczami gdy wpisuję nazwę poczty, wciąż je widzę gdy umieszczam w rubryce mój e-mail i hasło, a później otwieram nową wiadomość. Wpisuje odbiorców, wciskam okienko czekające na treść. Siedzę wpatrując się w co chwila pojawiającą się i znikającą kreskę, z palcem centymetr nad klawiaturą, nie mogąc powstrzymać jego drżenia. Wszystko wokół przestaje dla mnie istnieć, jest tylko ten czarny prostokąt, kreska i twarze moich rodziców towarzyszące ich mailom.
I co ja niby mam im powiedzieć? Czegokolwiek bym nie napisał… Powoli i z uwagą naciskam każdą literkę, kreśląc tych osiem słów: „Bardzo, bardzo, bardzo was kocham. Przepraszam, że kłamałem”.
…
Wciąż patrzę jeszcze w ekran ze łzami w oczach, gdy nagle czuję, że autobus staje i słyszę dźwięk otwieranych drzwi. Dopiero po chwili dociera do mnie co to oznacza. Podrywam głowę i natychmiast zwracam ją do okna. Żołądek podchodzi mi do gardła gdy widzę szeroki pas zimnej zieleni, pokryty nielicznymi kamieniami, a za nim bezkresny horyzont, a do moich nozdrzy dolatuje zapach morskiej bryzy. Zwracam głowę w lewo i nagle odkrywam brak mojej sąsiadki. Przez chwilę jestem zbyt zszokowany by jakkolwiek zareagować, ale zaraz znów zerkam przez szybę i dostrzegam staruszkę powoli zmierzającą w kierunku klifu. Jak mogła wyjść tak bez słowa, w dodatku zostawiając mi swój telefon? Zrywam się z siedzenia, nie biorę nawet plecaka i kurtki, kieruje się prosto do wyjścia ściskając wciąż w ręku niewysłaną wiadomość. Zatrzymuję się dopiero gdy z parkingowego żwiru wchodzę na średniej długości zimozieloną trawę i słyszę wyraźnie głośny szum fal uderzających o skały daleko w dole. Widzę w oddali panią Zofię stojącą dość blisko krawędzi, wpatrującą się w przepiękny horyzont. O tej porze roku jest tu naprawdę chyba najpiękniej na całym świecie. Właśnie dlatego wybrałem to miejsce. Z trudem zerkam znów na wiadomość i bez namysłu klikam „wyślij”, nawet nie ustawiając przyszłej daty. Chowam telefon do kieszeni i powoli zaczynam przebijać się przez silne podmuchy mroźnego powietrza. Po policzkach spływają mi łzy, chyba z powodu wiatru, ale nie mogę być pewien.
– To naprawdę wspaniałe miejsce – przekrzykuje nieco szum i wiatr pani Zofia gdy staję w końcu obok niej. Nie odrywam wzroku od majestatycznego krajobrazu i czuję błogi wręcz spokój. Marzę by zostać tak już na zawsze, wsłuchiwać się w potęgę morza, wdychać jego wspaniałą won, widzieć szare niebo poprzetykane ciemnymi obłokami różnorakich kształtów. Może to właśnie mnie czeka gdy zrobię tych kilka kroków w przód? A co jeśli nie… Co jeśli czeka mnie jedynie rozrywający ból gdy moje ciało dotknie wreszcie zimnych i naostrzonych krawędzi skał, a do płuc wedrze się słona, lodowata woda, rozdzierając mnie od środka niczym kwas? A potem… znów nic. Ach, ale jakże błogie będzie to nic. Tak być musi, prawda?
Zwracam w końcu głowę w kierunku starszej pani, której choć o tym nie wie, tyle zawdzięczam i oddaję jej telefon bez słowa, ze smutnym uśmiechem jedynie. Przełykam z trudem ślinę pokonując napór powietrza.
– Bardzo dziękuję – mówię w końcu, znów odwracając wzrok i zawieram w tym całą wdzięczność jaką wobec niej czuję, wszystko czym mnie obdarowała, choć pewnie nie zdawała sobie z tego sprawy.
…
Przeciągam tę chwilę. Tłumaczę sobie, że czekam na jej ruch. Ale ona wciąż stoi bez słowa, wpatrzona przed siebie. Żadne z nas nic nie mówi, ale jesteśmy tak blisko siebie, tak razem w tej chwili. Zlani z otaczającym nas światem.
– Myślę, że to ja powinnam dziękować tobie – odzywa się nagle starsza pani, a jej głos aż dziwnie mi brzmi po tak angażującym transie – Uszczęśliwiłeś starego człowieka. Ofiarowałeś mi swój czas i swoją życzliwość – patrzę na nią kompletnie zaskoczony tymi słowami. Ona uśmiecha się i robi dwa kroki do przodu by jeszcze bardziej chłonąć całe to piękno – To miejsce… to naprawdę świetny wybór. Jest jakby kwintesencją wszystkiego. Nie jest przypadkowe, nie bez powodu je wybraliśmy, prawda? Spokój ukryty w tak burzliwym zjawisku. Szarość… która jednak dodaje otuchy. Nawet nie wiesz jak się cieszę, że cię dziś spotkałam, chłopcze.
– Pani? Mnie? – kręcę głową niedowierzając jej dobrotliwości.
– Pomogłeś mi domknąć w sobie pewne sprawy. Zrozumieć i pogodzić się z nimi. A przede wszystkim sprawiłeś, że nie byłam w tym sama. Dziękuję Ci za ten spokój.
Unosi ręce na boki i odwraca się twarzą do mnie z błogim uśmiechem i przymkniętymi powiekami. Ja odpowiadam uśmiechem i robię krok w jej stronę. Pragnę zmierzyć ku krawędzi. Ona otwiera oczy. Patrzy wprost w moje. I kiedy ja podnoszę nogę by zrobić kolejny krok, ona opada w tył.
…
Moje serce staje, podobnie jak cały świat wokół. Wpatruję się w miejsce, w którym jeszcze przed chwilą stała staruszka i słyszę jedynie wszechobecny szum. Całe moje ciało zamiera i padam bezwładnie na kolana. Coraz trudniej mi oddychać, coraz większe czuję napięcie i wtem wybucham płaczem z krzykiem zdolnym rozerwać w strzępy całe niebo. Wszystko wypływa ze mnie z taką gwałtownością, że robi mi się niedobrze z braku tlenu i ścisku. Czuję jakby pani Zofia, nim runęła w dół, chwyciła w swoje ręce cały mój ból, cały mój ciężar, tę okropną pustkę, której już nie mogłem znieść i z całą brutalnością wyrywając, pociągnęła z sobą na samo dno.
Padam na twarz, wyciągam przed siebie dłonie i wyczuwam koniec urwiska. Wstrząsają mną tak potężne drgawki, ze dopiero po chwili jestem w stanie powoli i ostrożnie przeczołgać się w jego kierunku. Ściskam dłonie na samym koniuszku gruntu i przyciskam mokry policzek do lodowatej ziemi. Cały drżący, wychylam głowę. Muszę zobaczyć, muszę sprawdzić czy ona aby na pewno tam jest. Wiem, że nie ma możliwości bym cokolwiek jeszcze zobaczył, ale muszę sprawdzić. Przekonać się jaki obraz ujrzała jako ostatni, jaki obraz ja sam chciałem ujrzeć. I gdy tylko moja głowa znajduje się poza obrębem klifu, nim oczy rozróżniają jakikolwiek kształt, ogromne ptaszysko wlatuje niemal prosto w moją twarz i sprawia, że odskakuję w tył lądując plecami na trawie. Wcześniej nie wykryłem nad Bel Annalee ani śladu mew. A teraz nagle jedna omal nie wybiła mi oka wzlatuje gdzieś z dołu przepaści. Wielka, śnieżnobiała, lśniąca wręcz nieziemskim blaskiem. O długich, dumnych skrzydłach. Trzymała coś w dziobie i nim dostrzegłem co to na moją głowę spadła sporej wielkości gałązka, jakby specjalnie przez nią wypuszczona. Uniosłem ja i długo jeszcze siedziałem na skraju Bel Annalee, wpatrując się w horyzont, trzymając w ręku gałązkę, jak gdyby była najcenniejszym darem.
22.11.2023