Dwór
Dwór w Czarnowie nie dorastał do tej nazwy, bo sam tak zwany pałac podobny był bardziej do obszernego wiejskiego domu niż do pałacu; a ziemi było zaledwie około 300 ha. Przed wojną jego właścicielem był Żyd Nowak, który jednak osobiście nie doglądał gospodarstwa, nie mieszkał tutaj, bo oprócz tego majątku miał jeszcze kilka innych obiektów, których musiał doglądać. Wszystkim dyrygował rządca, jako pozostałość po wolnej Polsce. On właśnie jeszcze przez dwa lata okupacji pełnił swoją funkcję. Nazywał się Dydo i – jak mówili – pochodził gdzieś z poznańskiego. Na gospodarce znał się nieźle, do ludzi odnosił się życzliwie, więc go wszyscy szanowali, co znajdowało odbicie w posłuchu, jakim się cieszył. Po wkroczeniu Niemców pojawił się komisarz, który – jak mówiono – był w gestapo, nigdy jednak nie pokazał się w mundurze, zawsze po cywilnemu, w kapeluszu z pędzelkiem. Z czasem sprowadził z Rzeszy żonę i córkę, która może miała 3 lub 4 lata. Tenże rządca Dydo, był jeszcze sprzed wojny, wysoki, szczupły pan, który doglądał wszystkiego; pomagał mu w tym doglądaniu gospodarstwa karbowy, który miał nazwisko na czasie: Keller, mieszkał w czworakach z żoną i dwoma synami, Józkiem, chorym na suchoty i Witkiem, który był stangretem, doglądał pary pięknych koni, zaprzęganych tylko do powozu.
W czworakach, oprócz karbowego, mieszkali jeszcze: kowal Stępiński z rodziną, wysiedlony z poznańskiego. Kuźnia, w której pracował, stała na niewielkim pagórku tuż przy bramie wjazdowej na dziedziniec; mieszkali w tych czworakach fornale: Lesiak i Cybulski z rodzinami. U Lesiaków było sporo dzieci: Antek, Stefan, Jasiu, Marysia i Stasia; Cybulscy zaś mieli tylko dwie córki. Po roku chyba, z niewiadomych powodów, wyjechał rządca Dydo, a na jego miejsce zjawił się przystojny, młody Opieliński. Jedni mówili, że Poznaniak, inni że z Zamojszczyzny, a jeszcze inni że nie wiadomo skąd. W każdym razie szybko się przyjął, bo rozmawiał z ludźmi, pomagał w potrzebie wedle swoich możliwości, a nocami siadał na traktor i wyjeżdżał w pole orać. Inspektor wystarał się dla niego o pozwolenie na te nocne orki, więc czuł się bezpiecznie, a rytmiczne pyrkotanie pojazdu niosło się po okolicy. Opieliński był zaledwie kilka miesięcy, podobnie jak poprzednik wyjechał nagle, prawie niezauważony. Potem mówiono, że współpracował z partyzantami i inspektor Schultz ostrzegł go, że gestapo jest na tropie… Ile w tym prawdy trudno dziś dociec, ale z innych zachowań tego Niemca można wnosić, że było to prawdopodobne.
Otóż ten Niemiec zachowywał się nader przyzwoicie. Pomagał ludziom ze wsi w różnych sprawach. Pamiętam doskonale sytuację, kiedy moją starszą siostrę zagarnięto w wielkiej łapance ulicznej i mama, która pracowała w majątku, zapłakana poszła do niego prosić o pomoc. Wysłuchał, kazał zaprzęgać konie, kiedy podjechała bryczka, wsiadł i pojechał. Po upływie godziny, może dwóch, wrócił, wioząc ze sobą siostrę i jeszcze dwoje innych ludzi ze wsi, którzy także wpadli w łapance. Rzecz godna odnotowania, partyzanci nigdy na niego nie polowali…
Po rządcy Opielińskim nastał Marian Gozdek, nie wiadomo skąd zjawił się wysoki, chudy, nieco przygarbiony człowiek w wieku około czterdziestki, kostyczny, powiedziałoby się: śledziennik. Przyszła za nim wiadomość, że był w seminarium, jako kandydat na księdza, ale z jakichś powodów zrezygnował. Był to człowiek trudny, wręcz dokuczliwy, więc narastał wobec niego dziwny opór, nieufność. Ludzie bali się go. Rzadko do nich zagadywał, ale kiedy już zagadał to najczęściej odchodzili, zabierając narzędzie swojej pracy: grabie, widły, motykę, kosę. Karbowy Keller twierdził autorytatywnie, że on na niczym się nie zna, a wszędzie wtrąca swoje trzy grosze i dodał jeszcze, że należy być ostrożnym, bo on chyba jest „folzdojczem”. Podejrzenia karbowego potwierdziły jego zachowania, odnoszenie się do ludzi jeśli nie całkowicie, to w dużym stopniu. Oprócz tego partyzanci dwa razy sprawili mu lanie, po którym przez kilka tygodni był nieobecny w majątku. Rzecz dziwna i wiele też mówiąca o nim, mianowicie jego poprzednicy mieszkali w pałacu, on natomiast na noc wyjeżdżał do Kielc.
W jednym roku, był to chyba 1942, tak gdzieś od kwietnia, przyprowadzano do pracy grupę dziewcząt z kieleckiego getta. Każdego ranka, około ósmej rano, trzech mundurowych wprowadzało te dziewczyny na podwórko dworskie, przejmował je karbowy, natychmiast przydzielał pracę, a strażnicy wracali do miasta, czasem ich odwożono wolantem. Karbowy wtedy wprowadzał te Żydówki do dużej stodoły, albo do mrocznego spichlerza, przynosił chleb i bańkę mleka, one siadały na klepisku, jedna rozdawała kromki chleba, a druga nalewała do blaszanych kubków mleko. To było ich śniadanie. Zjadały to ze smakiem, szybko podnosiły się i wychodziły na zewnątrz, pozorując oczekiwanie na pracę. Nie pamiętam, aby kto kiedy na nie krzyczał, czy w jakiś inny sposób im dokuczał.
Po latach, wspominając tamten czas z moją mamą, usłyszałem od niej potwierdzenie tego wszystkiego, o czym opowiadam. Mama wspominała, że któryś z młodych parobków zapalił się do jednej z żydowskich dziewcząt i szukał okazji do spotkania z nią sam na sam, ale karbowy go ostrzegł, że nie może zrobić jej krzywdy; jego koledzy, rówieśnicy, również mieli go na oku. Dziwne to wszystko wydaje mi się dzisiaj, kiedy czytam prasowe wypracowania o polskim antysemityzmie, a obejrzawszy film Lanzmanna „Szoach” skonfrontowałem moje dziecięce wspomnienia z obrazami filmu i dostrzegłem stronniczość, a nawet elementy antypolskie, jednostronne negatywne uogólnienie, a nade wszystko krzywdzące nas wykoślawienie prawdy historycznej.
Na dziedzińcu dworskim, w pobliżu tegoż pałacu, wystawiono niewielki murowany budyneczek, w którym był ogromny kocioł, wmurowany w trzon kuchenny i duże palenisko; obok tego trzonu stał obszerny stół, zbity z prostych, trochę tylko oheblowanych desek, na nim można było pokroić jarzyny, albo mięso i wrzucić do wrzącego kotła.
W tym właśnie budyneczku, w kształcie czworoboku, i w tym kotle, mama gotowała pracownikom zupę. Latem, zwłaszcza w czasie żniw i prac jesiennych, w porze obiadowej przerywano pracę i każdy dostawał miskę zupy i pajdę chleba. Rzadko, ale zdarzało się, że inspektor, przyjeżdżając rano z miasta, przywoził w worku jakieś odrzuty z kuchni wojskowej, a stangret Witek przynosił je do mamy. Wtedy zupa była z wkładką mięsną. Trzeba powiedzieć, że to mięso nie było pośledniego gatunku – jak mama wspominała – więc i zupa z wkładką była smaczna. W samo południe karbowy podchodził do zawieszonego na gałęzi drzewa kawałka szyny, uderzał w niego metalowym prętem, rozlegał się donośny dźwięk i niósł po polach, co oznaczało przerwę w pracy na posiłek i krótki odpoczynek. Powoli więc schodzili z pola, wychodzili z różnych zakamarków zabudowań dworskich, z obory, stajni, chlewów, kurnika pracownicy sezonowi i szli w kierunku kuchni, pod sędziwe lipy dające w upalne letnie dni gęsty, orzeźwiający cień. Fornale i ich rodziny szli do czworaków, do własnych mieszkań, na obiad. Ci najemni natomiast rozsiadali się w cieniu starych lip i spożywali gęstą zupę, którą mama nabierała dużą chochlą z kotła, nalewała do podstawionego naczynia, brała ze stołu pajdę chleba, wtykała do ręki… Oni odchodzili w cień drzew, siadali na murawie i spożywali ten posiłek w wielkim skupieniu, chciałoby się powiedzieć: z nabożeństwem. Jeszcze dziś widzę ich pochylonych nad naczyniem i rytmicznie podnoszących jedną rękę z łyżką pełną zupy, a potem drugą z pajdą chleba… po kilku minutach słychać było różnorakie dźwięki, kiedy wyskrobywali resztki pożywienia metalowymi łyżkami albo drewnianymi kopystkami, bo naczynia na zupę i łyżki każdy przynosił z domu. Wycierali sobie usta mankietem koszuli lub kapoty, kobiety podnosiły do usta rąbek spódnicy albo szukały gdzieś koło siebie w kieszeniach, z których wyciągały jakieś szmatki przypominające chusteczki do nosa. Czasem rozlegało się głośne „hepnięcie” i robiła się cisza. Odpoczywali. Mężczyźni kurzyli robione na miejscu papierochy, a kobiety, oparte o pień drzewa lub leżące na trawie drzemały. Dopiero kiedy usłyszeli gong, podnosili się powoli, prostowali kości, niektórzy nawet poziewali w południe i ruszali pojedynczo lub grupkami, po dwie trzy osoby, do pracy, od której odeszli przed godziną.
Czas wakacyjny pozwalał mi częściej i dłużej przebywać z mamą, czasem jej w czymś pomogłem, gdzieś poszedłem, doniosłem porąbanego drewna, aby nie wygasło pod kotłem. Zdarzało się również krajanie chleba na mniej więcej równe kromki. Mama przychodziła do pracy wcześnie rano, przygotowywała składniki do południowego posiłku. Najpierw obierała ziemniaki, płukała w dwóch wodach, a następnie wrzucała pokrojone na kilka części do wrzątku. Tato, który był nocnym stróżem, w nocy właśnie napełniał kocioł wodą. Niedaleko budyneczku, w którym mama urzędowała, była stara studnia z żurawiem i wielkim drewnianym wiadrem. Obok stało długie koryto, z którego latem piły wodę krowy, wracające z pastwiska i konie. Ile razy patrzyłem do tej studni ogarniało mnie jakieś przerażenie; średnica cembrowiny miała około 3-4 m. a dno wydawało się małe jak przednie koło wozu. Lubiłem pohukiwać do środka studni, bo odbity od ociekających wodą kamieni głos brzmiał dziwnie, a przede wszystkim zwielokrotniał się coraz cichszym echem. Wrzucony do studni kamień spadał dość długo, a potem dawał się słyszeć plusk i wszystko wracało do stanu pierwotnego. Wyobrażałem sobie, że spadam jak kamień i wpadam do lodowatej wody. Jak dużo jest tej wody? Czy stanąłbym na dnie z głową nad lustrem wody? A może tam jest kilka metrów głębokości? Czy tam w ogóle jest jakieś dno? Towarzyszyło tym pytaniom narastające przerażenie, które odpychało mnie od studni; było mi zimno, drżałem, chociaż temperatura sięgała dwudziestu stopni i więcej powyżej zera.
Czasem zostawałem z tatą na noc i wtedy byłem przy opuszczania żurawia. Tato w nocy opuszczał żuraw, duże drewniane wiadro uderzało o lustro wody i zanurzało się w niej, a kiedy była pełnia księżyc rozpryskiwał się na drobne kawałeczki, jak lustro; napełnione wiadro tato wyciągał i wlewał jego zawartość do blaszanego wiaderka, puszczał wiadro czerpakowe, które przez kilka minut kołysało się, zataczając coraz mniejszy łuk. Tato wracał z kuchni z pustym wiadrem i znów powtarzał czynność czerpania, znów słychać było plaśnięcie dna czerpaka o lustro wody, a potem przy wyciąganiu woda przelewała się i słychać było plusk spadających chluśnięć. Aby napełnić kocioł w kuchni trzeba było kilka razy nabierać, przelewać, donosić, wylewać i wracać. Kocioł kuchenny napełniał się powoli wodą. Potem tato przygotowywał drewno, czyścił palenisko, układał na nim drobne kawałki żywicznych szczap, podpalał zapalniczką i wtedy słychać było delikatny syk, odpryskiwały iskierki złote, błękitne i seledynowe do czasu, aż płomień objął grubsze polana, bo wtedy ogień stawał się już jednolity, żółty, albo złoty, już nie syczał tylko słychać było odgłos galopującego konia. Tato wtedy mówił: „dobrze ciągnie”.
Po kilkunastu minutach od dna odrywały się małe srebrzyste perełki bąbli, których przybywało z każdą sekundą, a potem woda zaczynała wirować, tańczyć coraz szybciej, bulgotać, wrzeć. Wtedy mama już była na miejscu, zabierała się do pracy. Przejmował pieczę nad ogniem, kotłem, wodą Obierała ziemniaki, wrzucała obrane i wypłukane jarzyny, soliła, coś tam jeszcze dodawała i w południe, kiedy schodzili z pola ludzie wezwani gongiem, wszystko było gotowe. Wielką chochlą mieszała całość do dna i nalewała każdemu do miski. Obserwowałem ją często przy tej pracy, jak się zwijała, pilnowała ognia, aby nie wygasł, kroiła chleb, układała kromki w stertę. Często, zwłaszcza w letnie upały, pot skraplał się na jej czole, policzki mocno zarumienione, a kiedy napełniła naczynie ostatniego pracownika, siadała na chwilę na ławce pod ścianą, zamykała oczy i zamieniała się w posąg. Rzadko jadła cokolwiek, mnie dawała resztki zupy, które zostały w kotle, kromkę chleba i kazała jeść.
Był upalny sierpniowy dzień, mozolny i nader pracowity. Zbierano zboże z pól; na dziedziniec dworski wjeżdżały wozy wyładowane snopkami pszenicy, starannie ułożonymi warstwami i przymocowane z wierzchu długą żerdzią. Na samy szczycie siedział furman i dwoje lub troje robotników, którzy – wjechawszy do stodoły – zrzucali ładunek do zapola, gdzie znów dwoje innych układało warstwy snopków. Tego dnia wieczorem, kiedy przyszedłem do taty z kolacją, bo od kilku dni nie przychodził do domu ani na dzień, ani na noc, zostałem z nim. Powoli wszystko cichło, zamierało. Napojone przy studni krowy same wchodziły do obory, dostojne, wyniosłe, zajmowały swoje miejsca, wzdychały głęboko i czekały na dojenie. Zjawiły się w oborze dwie kobiety – Cybulska i Stępińska – brały drewniane stołki, siadały z boku, kolanami ściskały szkopki i umywszy krowom wymiona, pociągały systematycznie za cycki, a mleko z sykiem ostrą stróżką spływało do pojemnika. Krowy machały ogonami, oganiając się od much, przeżuwały „dźwiekę”… Tylko od czasu do czasu słychać było zdenerwowane głosy dójek: „stój spokojnie, cholero”… na zewnątrz wschodzący olbrzymi księżyc z czerwonego robił się srebrzysty, a następnie bladł, zalewając wszystko bezbarwną poświatą. Chodziłem jeszcze jakiś czas z tatą po dziedzińcu, przystawaliśmy przy studni, przy kuźni, przy spichrzach; weszliśmy do stajni, gdzie konie parskały, przytupując o kamienną posadzkę. Tata zapytał mnie w pewnej chwili: „widziałeś tego człowieka przy bramie?”. Nie widziałem, więc poszliśmy jeszcze raz w okolice kuźni i wtedy zobaczyłem stojącego z papierosem w ustach mężczyznę. Lekki dreszcz przeleciał mnie od stóp do głowy, ale cóż to mogło mnie obchodzić. Tato jednak – zawsze spokojny i opanowany – wydawał się wyraźnie podekscytowany. Wreszcie podszedł do nieznajomego i poprosił o ogień. Tamten bez słowa wyjął papierosa z ust i przytknął do skręconego w bibułkę cybucha taty. Zaciągnąwszy się pierwszym dymem tato powiedział: „ten księżyc dzisiaj jest przerażający, noc jak dzień, igłę by znalazł w stogu…” Tamten odpowiedział: „normalne o tej porze roku” i zamilkł na chwilę, a następnie odezwał się: „w taką noc dobrze jest stróżować, bo widać wszystko na odległość”. „Tak – potwierdził tata – tylko widzę jak ale i mnie widzą” . „obawia się pan czegoś lub kogoś?”- zapytał nieznajomy. „Nie, tylko czas niespokojny, różnie może być i wszystko zdarzyć się może”. „A czy w majątku są Niemcy” – zapytał znienacka. „Niemców nie ma. Jest tylko ogrodnik”… Na tym rozmowa się urwała. Nieznajomy oświadczył, że musi iść, bo czas na niego i mówiąc „dobranoc” odszedł w kierunku wsi. Przez cały czas tej dziwnej rozmowy stałem przytulony do ściany kuźni i drżałem trochę z wieczornego chłodu, ale chyba bardziej ze strachu…
Tata chwilę stał w miejscu, gdzie rozmawiali, patrzył za odchodzącym i – mimo księżycowej poświaty – rozpływającym się w dali człowiekiem. Tato przywołał mnie do siebie i powiedział: „czas spać. Chodź, już ci przygotowałem spanie w żłobie, na sianie…” Ruszyliśmy w stronę obory. Rzeczywiście posłanie było wygodne, pachnące świeżym sianem. Położyłem się i natychmiast zasnąłem. Nie wiem, jak długo spałem – może godzinę, może dwie – kiedy poczułem mocne szarpnięcie za ramię… Ktoś mnie budził… Otworzyłem z trudem zaspane oczy i oślepił mnie strumień światła, odwróciłem głowę, bo światło latarki było mocne i raziło… Wtedy usłyszałem obcy głos: „Wstawaj, kto ty jesteś?”. Przerażenie odjęło mi głos. Nie widzą człowieka pomyślałem, że to Niemcy zajechali do dworu, robią jakąś rewizję, szukają kogoś… Pojawił się tata w towarzystwie dwóch cywilnych osobników, wyjaśnił, że jestem jego synem, że zostałem na noc, bo bałem się wracać do domu… Atmosfera nieco się rozrzedziła, wszyscy mówili po polsku, nie było owej nerwowości, jaką stwarzają Niemcy krzykiem, poszturchiwaniem ludzi… Wnet zorientowałem się, że to partyzanci, „Jędsrusie” i uświadomiwszy sobie to poczułem się raźniej, zwłaszcza że ten, który mnie odkrył w żłobie, odszedł, a inni nie zwracali na mnie uwagi. W pewnej chwili w oborze zrobiło się pusto, wszyscy wyszli, słychać było tylko przez otwarte drzwi rozmowy… Leżałem spokojnie, bałem się nawet przekręcić z boku na bok. Przez małe okienka i otwarte drzwi zaczął powoli przenikać świt, najpierw bledziutki, sinawy i rósł, robił się jaśniejszy i większy, odnosiło się wrażenie, że ktoś podnosi wielką kurtynę na scenie świata, coraz wyraźniej widać było niezwykłą scenerię, scenografię, poszczególne jej elementy. Było ich coraz więcej i coraz wyraźniejszych…
Nagle usłyszałem turkot kilku wozów i stukot podkutych końskich kopyt o kamienie, jakimi wyłożone było podwórko. Kilka razy ktoś strzelił z bata. Za chwilę zapadła cisza. Do obory wszedł tata, zbliżył się do mnie i zapytał: „nie śpisz?”. Nie spałem, więc przysiadł na krawędzi żłobu, laskę z metalowym okuciem położył obok, jedną ręką przetarł sobie twarz, szczególnie oczy, jak człowiek, który nie chce zasnąć… Odezwał się niby do mnie, niby do siebie: „No to będziemy mieć kłopot, pewnie zaraz przyjadą Niemcy” – ale zaraz nie przyjechali; dopiero około siódmej rano zajechała wojskowa ciężarówka wyładowana wojskiem oraz wóz osobowy, z którego wysiadło czterech „esesmanów”. Tata odesłał mnie natychmiast do domu, bo chyba nie chciał, aby się wydało, że spałem w oborze i widziałem „bandytów”. Inspektor tego dnia długo nie przyjeżdżał, a kiedy się pojawił, oni już odjechali, zabierając ze sobą tatę. Inspektor zachowywał się spokojnie, pytał kto, kiedy, o której godzinie, co zabrali, czy kogoś szukali, czy komuś wyrządzili krzywdę… Wreszcie zapytał o tatę i kiedy dowiedział się, że go zabrali ze sobą żandarmi kazał natychmiast zaprzęgać i co koń wyskoczy pojechał do miasta, jakby się obawiał, że nie zdąży…
Tatę wprowadzili do dużej sali w budynku przy ulicy Leśnej, gdzie przed wojną było gimnazjum im. Bł. Kingi, kazali mu usiąść i wyszli. Tata został sam – tak mu się wydawało, dokąd nie zobaczył wielkiego czarnego psa leżącego pod biurkiem. Pies leżał spokojnie, ale kiedy tata poruszył się tylko na krześle, odsłonił białe zęby i warknął groźnie. Tata opowiadał, że obleciał go strach, bo przecież „to wielkie bydle mogło bez trudu zagryźć człowieka”. Po kilkunastu minutach – tata miał kieszonkowy zegarek nakręcany kluczykiem – do tego pomieszczenia wszedł cywil i odezwał się po polsku: „Poznałeś którego z tych rabusiów?” i czekał na odpowiedź. Tata zaprzeczył. Zastanów się, bo możemy cię zmusić do mówienia. Tata mówił, że w tym momencie po raz drugi poczuł strach i zimny pot cienką strużką spłynął mu po grzbiecie. Odpowiedział: „pierwszy raz widziałem tych ludzi, a przecież była to noc…”. Tamten wrzasnął: „to nie ludzie! To bandyci…”. Tata milczał. Tamten też przez chwilę nic nie mówić chodził za dużym biurkiem trzymając prawą ręką brodę, a łokieć opierając na lewej. Pozorował myślenie, doskonale bowiem wiedział, co ma robić dalej i jak postępować. Nagle przystanął w oknie, i nie patrząc na tatę wycedził przez zaciśnięte zęby, prawie sycząc: „nie chcesz mówić z własnej, będziesz mówił z cudzej woli. Mamy sposoby na to”. Tata mówił, że wtedy spojrzał na leżącego za biurkiem psa i wyobraził sobie, że ten pies rozszarpie go na kawałki. Nie słyszał już tego, co tamten mówił, tylko patrzył na psa. Leżał z drugiej strony biurka, spokojny, nieco skulony, oczy miał zamknięte, oddychał równo, rytmicznie. Niemiec wyszedł do sąsiedniego pokoju, a tu zapanowała cisza i wielkie oczekiwanie na zapowiedziany właściwie tragiczny finał. Tata był człowiekiem twardym, nie ulegał jakimś tam pogróżkom, ale jaki był próg jego wytrzymałości na bicie i ból, nie wiedział. Pozbierawszy się nieco czekał cierpliwie na powrót żandarma. Wszedł inny, mundurowy tym razem, zaczął po niemiecku – jak wspominał tata – wymyślać, wyzywać „polnisze szwajne”, wreszcie zdenerwowany milczeniem taty podszedł i uderzył go w twarz. W tym momencie pies poderwał się, stanął wyprostowany, jakby czekał na rozkaz: „bierz go”, ale taki rozkaz nie padł. Niemiec wykrzyczał co po niemiecku w stronę drzwi i natychmiast zjawili się dwaj żołnierze. Badający wyszedł i zostali tylko w trzech. Kazali wstać, ktoś mocno pociągnął chodnik, tato upadł na podłogę… Oni rechotali… Jeden z nich podszedł z boku i z całych sił kopnął tatę w bok. Zabolało. Kopnięcia padały teraz jedne z drugimi. Tato przewrócił się i leżał zwinięty jak pies na podłodze. Pod tymi uderzeniami zemdlał, stracił przytomność, a kiedy ją odzyskał był cały mokry i było mu zimno. Próbował się podnieść, z trudem stanął na nogach. Z nosa płynęła strużka krwi. To chyba jeszcze po pierwszym uderzeniu. Kazali usiąść na taborecie. Kiedy usiadł jeden z oprawców kopnął stołek tak mocno, że potoczył się pod ścianę. Oczywiście tato znów znalazł się na podłodze w pozycji siedzącej. Tato czuł opadanie z sił, niewiele już docierało do niego z zewnątrz. Pomyślał tylko, że długo nie wytrzyma. Westchnął cicho i pomyślał: „Matko Najświętsza, ratuj!”.
Rzeczywistość oddalała się, jej obraz był jak w odwróconej lornetce. Przed oczami zawirowały jakieś kolorowe gwiazdki, wszystko zaczęło się obracać jak na karuzeli. Usłyszał jeszcze odgłos otwieranych drzwi i zapadł w głęboką ciszę. Kiedy oprzytomniał zobaczył przed sobą eleganckiego oficera, który ręką dał znak do wyjścia. Tata wstał powoli, zachwiał się i przez głowę przeleciała mu myśl: „to koniec. Zaraz mnie rozwalą gdzieś w lesie”. Oficer szedł przodem. Wyszli na korytarz, przeszli kilka metrów, otworzyły się drzwi do jednego z pokojów. Weszli. Wewnątrz siedział na kanapce inspektor Schultze. Wszystko zawirowało – opowiadał tata – „uświadomiłem sobie, że jestem uratowany”.
Inspektor podszedł do taty, poklepał go po ramieniu i powiedział „Rhue mein Michał…”, podniósł rękę do góry, powiedział do oficera „heile” i lekko popychając tatę przed sobą wyprowadził go na ulicę, wsiedli do stojącej bryczki, a Witek Keller, przerażony wyglądem taty, ruszył ostro w drogę powrotną. Inspektor powiedział do karbowego, że kilka nocy ktoś musi tatę zastąpić… Trwał ten urlop tylko dwa dni, bo jakiś nieznajomy człowiek przyniósł do dworu wiadomość, że konie i wozy, którymi odjechali partyzanci, są do odebrania w jakiejś wiosce koło Pierzchnicy, więc tato i dwóch fornali pojechali tam po te trzy zaprzęgi. Wrócili następnego dnia przed południem. Konie nie były ani zmęczone, ani głodne. Stały u jakiegoś gospodarza w stodole, dostały obrok – owies i siano – napojono je…
Okazało się jednak, że jeszcze kilka razy przychodzili „leśni” po żywność, a raz zjawili się wtedy, kiedy przywieziono transportery wódki na tak zwane „becukrzaje” czyli kartki. Zabrali wszystko.
W ostatnim roku wojny dwór zmieniono w fortecę. Na łąkach ustawiono w odpowiednio przygotowanych bunkrach, cztery działa przeciwlotnicze, a obszerne stodoły przemieniły się w koszary. Na klepiskach leżały grube warstwy słomy, koce, jakieś derki, części garderoby… Stodoła była długa, posiadała dwa wjazdy, we wrotach natomiast były dyskretne małe drzwiczki. Między dwoma zapolami było siano, pachnące, dobrze wysuszone, sięgało niemal pod kalenicę…
Jedną część stodoły zajmowały owce. Prywatny właściciel wynajął to pomieszczenie z prawem do wypasu na dworskich polach. Doglądał tego stada Bronek Zapała, późniejszy redaktor lokalnego organu partyjnego. Pewnego dnia postanowiliśmy sforsować to siano, dostać się do części zajmowanej przez niemieckich żołnierzy, zobaczyć, co oni tam mają. Przedostawszy się tam przez ową stertę siana splądrowaliśmy dokładnie wszystko, a było co oglądać. Zabraliśmy tylko cztery koce wełniane, prawie nowe, pozostawiając resztę rzeczy na miejscu. Były niejakie trudności z powrotem tą samą drogą, bowiem nie mogliśmy wejść na górę siana, nie było drabiny, ale jakoś po wrotach dostaliśmy się do grubej belki i po niej – jak cyrkowcy – przeszliśmy do siebie. Nie wiem, co by się stało, gdyby nas tam złapali, ale jakoś obyło się bez większych komplikacji. Koce schowaliśmy w owczarni pod żłobami i wyszliśmy obaj – Bronek i ja – niezauważeni… Piekło rozszalało się dopiero wieczorem, kiedy żołnierze przyszli spać i okazało się, że brakuje koców, że nie ma się czym przykryć. Biegali, szwargotali głośno, szukali… A my siedzieliśmy w wielkim brogu, stającym za stodołą; wcześniej wygrzebaliśmy jamę w sianie, aby się skryć.
Opowiadanie pochodzi z tomu „Wojna i inne zdarzenia” (Kielce 2013)