Hana i Zoja
To był pewnie 1942 rok, niezwykle upalne lato, ludzie chowali się w cieniu drzew, tak mocno prażyło słońce. Moi rodzice pracowali wtedy w majątku albo „we dworze” w Czarnowie. Przed wojną około trzystu hektarów ziemi, było własnością Nowaka, w czasie wojny nadzór sprawował Niemiec, którego wszyscy nazywali inspektorem. Zabudowania gospodarskie: dwie duże stodoły, wielki spichlerz, stajnia dla koni i obora dla krów, chlewy dla świń, a na dziedzińcu wielki kierat oraz obszerna, głęboka studnia z żurawiem; obok studni długie koryto, z którego wracające z pastwiska pod wieczór krowy piły zachłannie krystaliczną, czystą zimną wodę, a potem odchodziły zadowolone z ociekającymi pyskami, oblizywały się i dobrowolnie wchodziły do obory, trafiając bezbłędnie na swoje stałe miejsca… Wieczorem, kiedy słońce już gasło za horyzontem, ludzie dworscy krzątali się po podwórzu: fornale na noc zadawali koniom obrok. Za drabiny wkładali wiązki siana; świniarze wrzucali do koryt chwasty, obierki ziemniaków, owoców, czasem dolewali pozostałe z obiadu resztki jedzenia; kobiety szły ze skopkami do obory, brały w rękę wiecheć siana lub słomy, wycierały krowie wymiona, przysiadały na stołkach z boku i za chwilę słychać było syk mleka, w skopku robiła się piana, zmieniał się też odgłos owego syku w zależności od poziomu mleka w naczyniu… Mleko ze skopków przelewano do stojących pośrodku obory dużych baniek, które następnie wynoszono na zewnątrz i wstawiano do niewielkiego basenu, wypełnionego zimną wodą. W ten sposób mleko przez noc nie skwaśniało, a na powierzchni powstawał gruby kożuch śmietany. Tę śmietanę kobiety zbierały rano dużą łyżką, a potem jeszcze wlewały mleko do „centryfugi” czyli odciągaczki albo wirówki…
Powoli w te gorące wieczory wszystko zamierało. Małe okienka w czworakach rozbłyskiwały płomyczkiem świeczki lub karbidówki… W pałacu, chyba nazwanym tak na wyrost, – był to obszerny parterowy dom, stojący w wydzielonym ogrodzie, mający dwa wejścia: jedno przez ganek oficjalne i drugie przez kuchnię dla służby – szykowano się także do snu. Pierwsze wejście mieściło się od strony wschodniej – drugie od zachodniej i wychodziło wprost do warzywniaka, gdzie rosły kwiaty, marchew, pietruszka, cebula; rosło też kilka drzewek owocowych, które rodziły czerwone wiśnie „szklanki” i czarne sokowe; jabłka, dorodne śliwki i znakomite gruszki, które, spadając na ziemię – rozpryskiwały się niemal doszczętnie… Podkradałem się po te gruszki, zbierałem z ziemi te, które spadając nie rozbiły się na miazgę, chowałem kilka za pazuchę i potem leząc już w sianie zjadałem je ze smakiem…
Tuż obok pałacu stał niewielki budyneczek, z jednym oknem z jednymi drzwiami, a w środku było duże palenisko i wmurowany pięćdziesięciolitrowy kocioł do gotowania zupy. Ojciec mój był w tym majątku nocnym stróżem, miał psa „lorda” i gwizdek, w który musiał dmuchać w nocy przynajmniej kilka razy, aby w ten sposób dawać znak czujności; mama natomiast urzędowała w tym małym budyneczku. Przychodziła rano, rozpalała ogień na palenisku pod kotłem, do którego tata wlewał kilka dużych wiader wody. Ogień powoli nabierał rozpędu, huczał coraz mocniej, woda w kotle najpierw poruszała się lekko, od dna odbijały się małe bąbelki, szły do góry poruszając gładką dotąd powierzchnię. Mama obierała ziemniaki, stała przy kotle, czasem podkładała na palenisko kilka polan, wtedy ogień podrywał się, w kotle zaczynało mocniej szumieć… Lubiłem stać na stołku i patrzeć jak woda w kotle zaczynała bulgotać, wirować, obficie parować. Wtedy mama wrzucała do kotła obrane i pokrojone w kostkę ziemniaki, wrzucała obraną marchew, jakieś jarzyny, pomidory…
Kiedy o 13 w południe karbowy uderzał w zawieszony na gałęzi drzewa kawałek szyny, która udawała gong, wtedy ludzie schodzili z pola, zmęczeni, spragnieni pili wodę z napełnionego wcześniej przez mamę dużego wiadra, siadali w cieniu starych lip, wycierali spocone twarze i rozmawiali cicho…Ta przerwa trwała godzinę.
Do pracy w majątku codziennie przyprowadzano z getta grupę młodych dziewcząt. Było ich około dwudziestu. Każdego ranka szły w kolumnie pod strażą dwóch żołnierzy, a potem do pracy w polu chodziły razem z innymi. Nikt ich nie pilnował. One też na dźwięk gongu przerywały pracę i razem z innymi wracały z pola, siadały w cieniu… Były szczupłe, miały ciemne włosy z wyjątkiem jednej. Miała na imię Zoja i miała włosy w barwie złota, splecione w gruby warkocz owinięty koło głowy, w tak zwaną koronę. Druga miała na imię Hanah, była zupełnie ciemna, włosy krucze, kręcona, oczy czarne, jak węgle, ale –mimo wielkiej urody – obie były smutne, mówiły cicho, jak by były onieśmielone, wstydliwe. Może i były wstydliwe, bo zwracały na siebie uwagę tą urodą wschodnią, semicką. Siadały zwykle obok siebie, rozmawiały cicho, czasem płakały…Obie były ładne, tylko bardzo smutne.
One obie były tak ładne, że mimo wygłodzenia i zaniedbanego stroju, trudno było oderwać od nich oczy. Patrzyłem więc i ja albo z tej kuchenki przez szybę, albo podchodziłem bliżej i wtedy one zwracały na mnie uwagę, aż pewnego razu, kiedy przyszły razem z innymi pracownikami i siedziały takie właśnie smutne, zamyślone, mama przywołała mnie do siebie, dała sporą pajdę chleba i do stojącej na oknie pustej miski nalała gęstej zupy i kazała zanieść Hanie i Zoi. Z tym podarunkiem szedłem do nich już zupełnie śmiało. Miskę z zupą postawiłem na trawie między nimi, pajdę chleba podałem Hanie i powiedziałem, że to mama kazała mi przynieść. Zobaczyłem w ich oczach łzy, lekko się uśmiechnęły, a Zoja, pokazując mi obok siebie miejsce na trawie, kazała usiąść. Zapytały o moje imię, a następnie czy mam brata, siostrę, starszych czy młodszych ode mnie. Obie pozwoliły mi zwracać się do nich po imieniu. Hanach nawet powiedziała coś takiego: jesteś naszym bratem…
Tak zaczęła się moja przyjaźń z nimi. W następne dni sam, bez pytania mamy, ale za jej przyzwoleniem, brałem kawał chleba, najczęściej połowę bochenka, kroiłem jeszcze na połowę; powstawały dwie ćwiartki i dawałem każdej do rąk; mama też napełniała miskę zupą, a ja brałem tę miskę, czasem parzyła mi ręce, i niosłem do dwóch moich wybranych pięknych dziewczyn, odpoczywających pod starymi lipami. One, ujrzawszy mnie, zmieniały wyraz twarzy, rozjaśniały się, a jedna z nich, najczęściej Hana, podnosiła się szybko, podbiegała i brała z moich rąk miskę wypełnioną po brzegi zupą, jakby się obawiała, że mogę rozlać, albo upaść i wylać wszystko… Siadałem obok nich. One jadły szybko, ale nie zachłannie. Dziwiłem się, że nawet kropla nie spada z łyżki na ziemię. Chleb prawie w całości chowały w zakamarki spódnicy. Okazało się, że pod spodem miały dużą kieszeń, do której sporo mogło się zmieścić. W czasie jedzenia nie mówiły nic. Ja też siedziałem obok w milczeniu. Kiedy skończyły jeść zabierałem od nich pustą miskę, odnosiłem do kuchni i wracałem. Wtedy rozmawialiśmy, to znaczy one mówiły, ja słuchałem, a kiedy pytały o coś – odpowiadałem. Pytały o rzeczy błahe, o to, gdzie mieszkam, czy mama jest dobra… Pewnego dnia zapytały mnie, czy wiem, co to jest getto. Oczywiście, że wiedziałem, bo przecież widziałem kolumny Żydów pędzonych od Jędrzejowa i Chęcin do Kielc… Raz nawet widziałem jak żołnierzy niemieccy zabawiali się obcinając staremu Żydowi scyzorykiem siwą brodę… leżałem w przydrożnym rowie i widziałem łzy w wyblakłych oczach starca. Było i go bardzo żal…W domu mówiono, że w mieście powstało getto, do którego Niemcy spędzają Żydów z Buska, Pińczowa, Jędrzejowa, Staszowa, Chmielnika; że nie dają im jeść, zabierają kosztowności, a niektórym nawet wybijają złote zęby… Widziałem więc co to jest getto. Hana i Zoja powiedziały mi, że one są w getcie, że są Żydówkami, że bardzo się boją, bo codziennie pijani Niemcy zabijają dzieci, starych i młodych, że biją bez przyczyny tylko za to, że są Żydami. Słuchając tego czułem, że drętwieję od środka, w żołądku czułem wielki kamień, serce przestawało mi bić. One zorientowały się widocznie, że przeżywam te ich opowieści, urywały i przechodziły na inny temat, albo przestawały w ogóle mówić, zapadały w głębokie milczenie…
To była sobota. Upał doskwierał wszystkim okrutnie. Na dźwięk gongu – jak każdego dnia – zeszli się wszyscy na posiłek. Moje dwie żydowskie boginki także. Usiadły tam, gdzie zawsze siadały, a ja przyniosłem im chleb i zupę. Zauważyłem zmiany w ich zachowaniu, nie rozpromieniły się, nie uśmiechnęły, nawet Hana nie odebrała ode mnie miski, jak to robiła poprzednio. Postawiłem miskę między nimi na trawie, obok położyłem chleb i usiadłem z boku. One siedziały bez ruchu, nie brały się do jedzenia, a ja jakbym nie istniał. Pewnie powinienem odejść dyskretnie, aby nie wchodzić na tereny zastrzeżone tylko dla nich, ale coś mnie kusiło, aby zapytać, co się stało, czy coś się stało. Nie miałem odwagi. Mama, po rozdaniu wszystkim porcji chleba i zupy, wyszła na zewnątrz swojego kuchennego apartamentu i natychmiast zauważyła dziwne zachowanie dziewczyn. Energicznie podeszła i zapytała, czemu nie jedzą, czyżby im nie smakowało? Wtedy obie podniosły głowy, a Hana zaczęła spazmatycznie szlochać. Pierwszy raz widziałem kogoś płaczącego bezdźwięcznie. Twarz ukryła w dłoniach, podkurczyła nogi, oparła głowę na kolanach, a jej ramiona i barki drżały. Od czasu do czasu z tego tragicznego kłębuszka wydobywał się ledwie słyszalny jęk, podobnego do psiego skowytu. Sam nie lubiłem płakać i cudzy płacz wprawiał mnie zawsze w ogromne poruszenie. Podobnie było i teraz. Płacz bowiem był i jest dla mnie oznaką cierpienia, jakiegoś bólu. Płaczemy, kiedy się skaleczymy, rana boli; płaczemy, kiedy ktoś umrze, pustka boli…
Jeszcze bardziej zdziwiłem się, kiedy moja mama, która niechętnie zdradzała swoje wzruszenia, przysiadła przy płaczącej dziewczynie i nic nie mówiąc przytuliła ją do siebie. Wtedy Hana wyksztusiła: „w nocy zastrzelono moich rodziców, a brata, który był jak Staś, zatłukli, kolbą rozbijając mu głowę. Miał tylko sześć lat. Spojrzała na mnie i wtedy zobaczyłem jej oczy i płynące łzy, duże, czyste łzy, które turlały się po jej chudych policzkach i spadały na bluzkę mamy, wsiąkały w nią. Do dziś, kiedy przywołuję tamto wspomnienie, widzę jej piękne oczy, błyszczące od łez i rozpaczliwą bezradność wobec nieszczęścia, osobistego dramatu. Wtulona w ramiona mamy szlochała bezdźwięcznie, plecy jej drżały, mama jedną ręką wolno i delikatnie gładziła jej włosy i drżące plecy. Powoli uspokajała się, aż wreszcie oderwała głowę od mamy, rękawem wytarła twarz mokrą od łez i popatrzyła na mnie z lekka się uśmiechając. Ona jednak wtedy – jestem tego pewny – nie widziała mnie tylko swojego brata. Zbliżyła się, swoje chude ręce położyła na moich ramionach i powoli zaczęła przyciągać do siebie, a gdy byłem już przy niej, objęła moją głowę, lekko pocałowała w czoło i odwróciła nagle, podeszła do płotu, ujęła mocno sztachety i stała wyprostowana, patrząc w niebo. Oczy miała zamknięte. Wydawało się, że swoją wielką skargę na kierowała do Nieba, było w niej coś tak tragicznego jak w Antygonie, albo Niobe, albo w Medei… była jak żywy topos bezgranicznego bólu, femina dolorosa. Wtedy przypomniał mi się psalm, słyszany wielokrotnie w kościele: Boże, Boże mój, wejrzyj na mnie, czemuś mnie opuścił? […]W tobie nadzieję mieli ojcowie nasi, nadzieję mieli, i wybawiłeś ich. Do ciebie wołali, i zbawieni są, w tobie nadzieję mieli, a nie są zawstydzeni…
Poruszyła się dopiero na dźwięk gongu, oznajmiającego koniec przerwy obiadowej. Widziałem jak rozkurczają się jej smukłe, cienkie palce, twarz kamienna do tej pory zaczęła powoli tajeć, rozluźniać się, a kiedy odwróciła się od płotu zobaczyłem jej oczy suche, czarne. Nie było w nich nic – tylko bezdenna rozpacz: Tyś jest Bogiem moim, nie odstępuj ode mnie, albowiem utrapienie bliskie jest, bo nie masz, kto by ratował! (Ps 21). Ona, wyprostowana, szła powoli do ludzi, z którymi miała ruszyć w pole do pracy. Zoja zbliżyła się do niej, objęła ją i tak szły obie swoją drogą krzyżową, na której każdy ból, i każde cierpienie odbiera czucie, zobojętnia na otoczenie.
Ludzie wstawali powoli, wychodzili z cienia na rozpalony do białości bruk dziedzińca, zabierali swoje narzędzia pracy i ruszali w pole. One obie, Hana i Zoja, szły między ludźmi dźwigając ciężar ponad ludzkie siły, ocierały się o szorstką łuskę tłumu…
W sobotę pracowano krócej, więc i dziewczęta wcześniej poszły pod strażą do getta. Siedziałem w tym miejscu, gdzie one przed chwilą siedziały, gdzie mama przytulała do siebie szlochającą Hanę. Nie mogłem się ruszyć, a może tylko nie chciało mi się ruszać, bo bałem się spłoszyć w mojej głowie wirujące obrazy? Siedziałem i rozmyślałem o Zoi i Hanach. Dzisiaj mogę to znieruchomienie określić jako oczarowanie; ja wtedy rzeczywiście chyba dostrzegłem w nich kobiety, ale zupełnie nie zdawałem sobie z tego sprawy. Ciągle tylko widziałem te duże oczy lśniące od łez, niezmiernie głębokie, a gdzieś na ich dnie tliła się ludzka rozpacz.
Nagle zawołała mnie mama: „już dość, co tak siedzisz. One w poniedziałek jeszcze przyjdą…”, ale Bóg jeden wie, jak długo jeszcze będą przychodzić, a może już były ostatni raz? Może w poniedziałek, albo nawet w niedzielę wpakują je do jakiego krowiaka i powiozą do obozu na pewną śmierć… Mama nie zwracała już na mnie uwagi, nie był jej potrzebny słuchacz, ona mówiła do siebie, chciała się słyszeć, aby odreagować cudze nieszczęście, które widocznie bardzo ją gniotło. Mówiła więc do siebie nadając myślom kształt słowny, że też Pan Bóg widzi takie rzeczy i pozwala na wszystko… ale chyba to musi się skończyć, to nie może trwać długo… teraz ich wywożą, a potem za nas się wezmą… Spostrzegłem, że oczy jej zwilgotniały, zrobiły się dziwnie szkliste; mama nigdy nie płakała, była twarda, tak ją życie nauczyło, a teraz dwie duże łzy potoczyły się z jej oczu. Zrobiło mi się strasznie smutno i wtedy doszedł do mnie ostry głos: „mówiłam ci, żebyś się ruszył… poszły to poszły, nic nie poradzimy… Może jeszcze przyjdą…”
Zjawiły się dopiero w poniedziałek wraz z całą grupą. Mama była dla nich tkliwsza niż do tej pory, nawet poprosiła karbowego Kellera, że zostały z nią w tej małej kuchence do pomocy, bo trzeba dużo ziemniaków oskrobać, a ją coś głowa boli… Zmyślała. Nie głowa ją bolała tylko serce z powodu tych dwóch żydowskich dziewcząt, którym chciała w jakiś sposób złagodzić twardy los. Kiedy po latach rozmawiałem z mamą i pytałem, czy pamięta? Odpowiedziała, że pamięta obie… a czy pamięta, jak prosiła karbowego, żeby zostały do pomocy… pamiętała. Po co to robiła? Sama nie wiedziała, ale przecież jeden drugiemu powinien pomagać… Cyrenejczyk też pomagał nieść krzyż na Golgotę… ale to przecież Żydówki… a co mnie to obchodzi, Żydówki nie Żydówki. Cierpiały, więc trzeba było im pomóc. Wtedy, w czasie tej rozmowy z moją mamą, zrozumiałem coś dla mnie bardzo ważnego, że szorstkość najczęściej skrywa wrażliwość, a pozorowana obojętność redukuje sentymenty. To duża sztuka umieć tak maskować wewnętrzne poruszenia, a tej sztuki uczy trudne życie. Mama opanowała tę sztukę nakładania maski znakomicie, robiła to perfekcyjnie, ale w pewnych sytuacjach zdejmowała maskę…
Pewnego dnia, kiedy już żydowskie dziewczyny zbierały się do powrotu, jedna z nich – chyba Zoja – schowała do kieszeni dwa pomidory, dwie cebule, kilka marchewek. Z okna pałacu zobaczył to rządca, Gozdek, który w imieniu niemieckiego inspektora doglądał gospodarstwa. Wyszedł na ganek, przywołał dziewczynę do siebie, kazał jej wyłożyć te skarby na stół, a następnie zszedł powoli po drewnianych schodach i trzymaną w ręku szpicrutą uderzył Zoję w twarz. Zapłakaną odesłał do kolumny gotowej do wymarszu. Zapowiedział także głośno, aby wszyscy słyszeli, że kraść nie wolno, a im (czyli dziewczętom z getta) tym bardziej i jeśli się to powtórzy, zastosuje ostrzejszą karę. Nie zyskał sobie tym zachowaniem sympatii ludzkiej, nie było nikogo, kto by się roześmiał lub jakoś inaczej wyraził poparcie.
Nie wiadomo skąd dowiedział się o tym inspektor. Może od kowala Stępińskiego, który pochodził z poznańskiego i znał język niemiecki; może od karbowego Kellera, a może jeszcze od kogoś innego – to nie najważniejsze. Ważne było jego zachowanie. Przywołał karbowego Kellera i zapowiedział, że jeśli mogą coś przenieść do getta, mogą brać wszystko, a rządcy zapowiedział, że odda go pod byle pozorem w ręce gestapo, gdyby chciał z tego zrobić jakiś użytek. Nie upłynął tydzień od tego incydentu, a do dworu przyjechało dwóch nieznajomych panów, poszli do rządcy, zamknęli się z nim w pokoju i wymierzyli karę trzydziestu kijów; zapowiedzieli też, że następnym razem zastrzelą go. Od tego czasu nie widziałem rządcy we dworze. Inspektora, choć Niemiec, nigdy nie spotkały podobne przykrości.
Mijał czas, a dziewczyny przyprowadzano każdego dnia. Zaprzyjaźniłem się z nimi. Hanach miał 17 a Zoja 19 lat, miały obie rodzeństwo w getcie. Zabierały – jak się dało – do kieszeni kawałek chleba, pomidora, ogórek, cebulę, dla bliskich. A w mieście likwidowano getto. Codziennie widać było kolumny prowadzone na dworzec, gdzie stały wagony, do których wpychano tych biedaków. Zdarzały się każdego dnia dramatyczne sceny, o których opowiadano w domu, że ktoś nie chciał wejść do środka krowiaka wysypanego wapnem, jakby przeczuwając finał, więc do takich strzelano na miejscu; dzieci płaczące uciszano skutecznie rozbijając im główki o kamienie trotuaru.
Hana i Zoja ostatni raz były w pracy około połowy sierpnia getto przestało istnieć 24 sierpnia 1942). Czekając na nie stawałem na wzgórku koło dworskiej kuźni, ale widziałem tylko wagony na bocznicy i doprowadzanych kolumnami ludzi. Czasem dochodziły krzyki, szczekania psów i pojedyncze strzały z pistoletu oraz serie z broni automatycznej. To oczekiwanie było we mnie tak silne, że pewnego dnia – była to sobota, dobrze pamiętam – poszedłem przez dworskie łąki, koło „Społem” do ulicy Młynarskiej, a potem szedłem ulicą równoległą do torów, aż dotarłem do miejsca, gdzie stały wagony towarowe, z małymi okienkami zaplecionymi drutem kolczastym. Bici pejczami, popychani kolbami karabinów, szczuci psami, które targały odzież, rozrywały także ciało, wchodzili do tych wagonów ludzie tak wynędzniali, zarośnięci, że trudno byłoby rozpoznać nawet znajomych… A stojący z bronią gotową do strzały Niemcy krzyczeli: „sznele, sznele. Raus, raus,…”. Zapełniony wagon zamykano, plombowano… Nie zobaczyłem moich żydowskich dziewcząt, wracałem więc tą samą drogą, nie widząc nic dokoła. Kiedy wróciłem na miejsce koło kuźni było już późne popołudnie. Tato, który przyszedł już na nocną służbę, zapytał, gdzie byłem. Powiedziałem prawdę. Pobladł i cicho wyszeptał: „przecież mogli cię zabić”.
Opowiadanie pochodzi z tomu „Wojna i inne zdarzenia” (Kielce 2013)