Kto czyta (i kocha), żyje wielokrotnie
Przestrzeń kulturowa, w której przychodzi nam żyć, śnić, kochać i umierać, jest hybrydowa. Miesza się w niej wojna i pokój, rozpacz i szczęście, nienawiść i miłość. Życie na pograniczu centrum i peryferii pełne jest sprzeczności. Jedyne, czego możemy być pewni, to niepewność. Jest dziś koszmarnie ponuro, czytam więc i piszę, by uciec nieco od powyborczego marazmu…
Są takie miejsca, gdzie tragedia nieustająco miesza się z komedią. Strach tworzy w nich smutną całość ze śmiechem będącym wszak jego antidotum, a zniewoleni ludzie dodają sobie nawzajem odwagi patrzeniem w oczy innym współtowarzyszom niedoli. Są takie miejsca, gdzie wciąż zewsząd spoziera albo orwellowski Wielki Brat, albo Minister Szczęścia – w samym sercu pustyni – czujnie nadzoruje pełen świecidełek ponowoczesny blichtr, nikczemnie tworzony rękami współczesnych niewolników. Nieopodal zaś, co piątek o zachodzie słońca i w majestacie prawa, publicznie ścinane są głowy winnych i niewinnych. Nieco dalej na wschód post-sowieckie hordy palą w mobilnych krematoriach ciała bezdusznie zamordowanych. Ten barbarzyński świat ciągle istnieje i jest geograficznie bliżej niżby nam się wydawało.
Niedaleko Persepolis, w Szirazie znajduje się otoczone parkiem pełnym egzotycznie kolorowych kwiatów mauzoleum XIV-wiecznego perskiego poety Hafiza. Pomimo opresyjnego kontekstu dzisiejszego Iranu, zakochane pary – bez strachu, o dziwo – przechadzają się tam co piątek z tomikami poezji Hafiza, z których w nabożnym skupieniu odczytują szeptem przypadkowo wybrane wersy. Odważnie wierzą, że spełnią się kiedyś ich pragnienia. Wierzą, że “kto czyta (i kocha), żyje wielokrotnie” bez względu na pełną wyzwań codzienność. Tym bardziej czytam dalej.
Gdybym był dzisiaj w Apeninach, myślałbym niewątpliwie o “Imieniu róży” oraz owej majestatycznej klasztornej bibliotece, kryjącej tragikomiczne i skomplikowane arystotelesowskie tajemnice. Ale nie jestem. W Górach Świętokrzyskich myślę prościej i bardziej jakby patriotycznie o winie białym i czerwonym, pitym na przemian oraz łopocących na wietrze flagach moich ojczyzn mniejszych i większych, bliższych i dalszych, strasznych i śmiesznych. Myślę też natychmiast o wiecznie zielonym rozmarynie (co się rozwija). A tak naprawdę to czekam na wiatr (co rozgoni… ciemne skłębione zasłony).
W naszym regionie polityczne metamorfozy zresztą raz po raz przerastają kabaret. W zeszłym roku na zgliszczach mitu i metafory powstało nowe stowarzyszenie o nieziemskiej nazwie „Lud Świętokrzyski”, którego przedstawiciele aspirowali/aspirują? – a jakże – by wziąć nasze „ludowe sprawy” w swoje ręce. Inspiracją dla nowego nurtu była niewątpliwie populistyczna mantra nadwiślańskiego nad-prezesa Vox populi, vox Dei (Głos ludu, głosem Boga). Taaa… Niczym ta małpa, chciałbym o tym nie słyszeć i nie mówić, ale nie widzieć to już nie jestem w stanie. Muszę czytać, bo chcę żyć dalej. Wielokrotnie.
Post scriptum: Prezydent mojego kraju anty-metaforycznie od jakiegoś czasu obrzydza współobywatelom rzeczywistość. Według niego „tylko świnie siedzą w kinie” oglądając jeden z najważniejszych obrazów tego roku pt. „Zielona granica”. Film Agnieszki Holland stawia najbardziej niepokojące pytania naszych czasów, które domagają się natychmiastowej odpowiedzi: Jaki właściwie jest nasz stosunek do koczujących na polsko-białoruskiej granicy ludzi w potrzebie? Czy nadwiślańskie chrześcijaństwo stanie się lada moment jedynie metaforą naszej kulturowej tożsamości? Pytania można by mnożyć, każde gotowe do tego, by je poddać pod referendum? Na szczęście „świnie gorszego sortu”(?) w końcu przemówiły w wyborczą niedzielę 15.10.2023 roku ludzkim głosem. Przemówiły, ale niestety póki co zarówno groteskowy prezes jak też infantylny prezydent nie za bardzo chcą się w tenże głos wsłuchać. Do czasu… My zaś czytajmy dalej (i kochajmy) – także między wierszami.