Sądny dzień
To był drugi tydzień wakacji. Ukończyłem szóstą klasę szkoły powszechnej i obijałem się, nie bardzo wiedząc, co robić. Zbieraliśmy się na polanie pod lasem i graliśmy do upadłego w piłkę, spoceni, ledwie dyszący, biegaliśmy jak szaleni za futbolówką, wrzeszcząc niemiłosiernie, jak odzierani ze skóry…Gra w piłkę była atrakcyjna, ale nużąca. Zawsze ci sami i na tych samych pozycjach, ciągle te same kłótnie, okrzyki. W pewnej chwili zauważyłem, że w miarę upływu czasu gra w nogę rodzi jakieś dąsy, boczenia się, jeden na drugiego. Nie umieliśmy wtedy przegrywać, a do wygrywania brakowało nam umiejętności. Poczyniwszy takie obserwacje coraz częściej rezygnowałem z zabawy, szedłem do lasu, kładłem się w trawie i patrzyłem na zróżnicowane w kształtach białe obłoki, podobne do żagli, płynęły po błękicie nieba; czasem między białymi pojawiała się szara chmurka, rozbijając kolorystyczną monotonię przestworzy. Rozpoznawałem ptaki po śpiewie, po kolorze upierzenia, po kształcie dzióbka i głowy. Mogłem tak leżeć bez ruchu kilka godzin, a wpatrując się w te odległe kombinacje figuralne płynących po niebie obłoków często zasypiałem…
Tego dnia – pamiętam to doskonale – od samego rana było bardzo gorąco. Wstałem, a sypiałem w świeżym sianie na strychu, po drabinie zszedłem na dół. Mamy nie było, poszła z dwoma bańkami mleka do miasta, a tato wcześnie rano chodził do pracy w kieleckim wapienniku pod tytułem „Kadzielnia”. Zanim przygotowałem sobie śniadanie, zresztą bardzo proste, bo tylko chleb, kawałek sera i czarna kawa zbożowa z mlekiem, odmówiłem pacierz, klęcząc przed świętymi obrazami, których kilka wisiało na ścianie. Taki był w domu rytuał, że rano i wieczorem modliliśmy się, a mama lub tata pilnowali, aby nie przekręcać wyrazów, nie trajkotać, bo gdzie ci się spieszy – pytała mama, albo pytał tata.
Pomodliwszy się, wstałem z klęczek i zabrałem się do przygotowania posiłku. Spożywając ten posiłek myślałem, co będę robił przez cały dzień. Wiedziałem, że jesteśmy umówieni, aby pójść na Pietraszki, popływać w rzece. Ale przecież to nie powinno zająć całego dnia… Te rozmyślania nad planem dziennym przerwał powrót mamy z miasta, z pustymi bańkami. Zobaczywszy, że jem śniadanie, zaczęła mówić spokojnie, bez nerwów: dopiero jesz, a co robiłeś do tej pory? Spałeś? przecież już godzina po dziewiątej, wakacje wakacjami ale coś trzeba robić, nie możesz tylko jeść i spać, zresztą po czym masz odpoczywać, w szkole się nie napracowałeś, bo to twoje świadectwo nie najlepsze… Ojciec ciężko pracuje, nie ma czasu na odpoczynek, pomógłbyś w czym, urąbał drzewa, albo podwórko zamiótł… Tak sobie mama monologowała zdejmując zajdki z pleców, wyjęła świeży chleb, położyła na stole, torbę cukru, kawałek słoniny i coś tam jeszcze, powkładała zakupy do kredensu, usiadła przy stole na krześle i powiedziała, że w mieście jest dużo wojska, że podobno zaginął jakiś chłopiec, że porwali go Żydzi…Podobno – mówiła jakby do siebie – Żydzi dodają do macy krew chrześcijańską… że też ludzie w takie rzeczy wierzą, pracowałam u Żydów, jedli normalnie, a przecież chodzili do „bóźnicy”. Szanowali mnie, płacili zawsze za to, co robiłam. A ludzie opowiadają takie głupstwa i jeszcze w to wierzą… Opowiadają jeszcze – to kobiety koło studzienki tak rajcowały – że takie dziecko wpychają do beczki nabitej gwoździami i toczą ją w tę i nazad, aby podziurawić ciało dziecka, a potem wyjmują ze środka takie pokiereszowane, zbierają krew i dodają do macy… Słuchałam tego najpierw obojętnie, ale kiedy zaczęły jazgotać, że trzeba z tym zrobić porządek, to nie wytrzymałam i powiedziałam im, że są głupie, że wierzą w takie ploty, to one na mnie z gębą, że to nie ploty, bo ludzie widzieli, a jedna wyskoczyła, że jak potrafili Pana Jezusa umęczyć, ubiczować i ukrzyżować, to po nich wszystkiego można się spodziewać… Co też pani mówi, przecież nie mogą za tamto odpowiadać ci, co teraz żyją, a zresztą odcierpieli za swoje od Niemców… Mama zmieniła temat: podobno na Plantach jest taka kamienica, gdzie mieszkają sami Żydzi, ocaleni z wojny, niektórzy przeżyli Oświęcim, a teraz czekają na wyjazd do Izraela. Były też dzieci sieroty, przechowane przez Polaków, w klasztorach, w sierocińcach, ale jakiś nauczyciel wywiózł je jeszcze w styczniu do Izraela, nawet nie wiem, gdzie to jest ten Izrael i po co je wywiózł tak daleko, przecież mogłyby tu chodzić do szkoły, chleba w Polsce nie brakuje, im by też wystarczyło. Nie mówiąc nic sięgnąłem po szkolny atlas, którym posługiwałem się na lekcjach geografii, znalazłem odpowiednie mapy i pokazałem mamie, gdzie jest ten Izrael, a gdzie Polska. Popatrzyła uważnie i zapytała, gdzie jest Jerozolima, Nazaret, Betlejem; a gdzie jest Jordan, gdzie święty Jan Chrzciciel chrzcił Pana Jezusa… Pokazałem jej wszystko, o co pytała i złożyłem atlas. Ona powiedziała sama do siebie, że taki szmat drogi z dziećmi się wybierać, to trzeba nie mieć dobrze w głowie, nie wiadomo nic, czy dotarli na miejsce. Słuchając jej gadania odniosłem wrażenie, że tymi dziećmi autentycznie się przejęła, bo jeszcze półszeptem wyrażała swój niepokój, co on im dawał jeść w drodze, w styczniu zimno, mogły zmarznąć… Nauczyciel, a taki świszczypała bez zastanowienia, wywozić dzieci taki szmat drogi… i to jeszcze zimą… Zresztą po co wyjeżdżać, przecież nie brakłoby i dla nich chleba…
Kiedy tak mówiła, nie patrząc na mnie, z ostatnim kęsem w ustach, wymknąłem się z domu, pobiegłem do Witka, a potem obaj – Witek i ja – poszliśmy do Wieśka, po drodze dołączył do nas jeszcze Mietek…Byliśmy umówieni na kąpiel koło młyna Sieradzkich na Pietraszkach, pod warunkiem, że będzie pogoda. Pogoda zapowiadała się upalna, kąpiel pod kołem młyńskim byłaby frajdą, ale kiedy im powiedziałem, co mama mówiła, że coś się w mieście dzieje, zmieniliśmy plan, chociaż z pewnymi oporami, bo szkoda było wyprawy na Pietraszki. Poszliśmy do miasta, ciekawość w nas była ogromna, co też może się dziać… byłem umówiony z Tatą, że w południe przyjdę do niego i pójdziemy razem do stołówki, więc planowałem po zaspokojeniu ciekawości stawić się w wapienniku u Taty. Teraz więc szliśmy szybko, a nawet niektóre odcinki trasy biegliśmy kłusem, jakby w obawie, że tam w mieście może się coś stać, a my nie będziemy tego widzieć. Chyba byliśmy trochę przestraszeni, że przecież nas też mogą złapać na te mace… nie mówiliśmy o tym, w ogóle milczenie panowało między nami. Trudno powiedzieć dlaczego, zawsze – będąc razem – mówiliśmy dużo i głośno, a teraz, pokonując kawałek drogi od Karczówki do Kielc milczeliśmy. Nie było daleko. Może dwa kilometry, może trochę więcej. Przechodząc obok budynku przy ulicy Focha, dzisiejszej Paderewskiego, gdzie mieściło się UB, a w piwnicach – jak opowiadano – siedzieli chłopcy z lasu czyli partyzanci, rozglądaliśmy się, sądząc, że tu może być coś ciekawego. Rzeczywiście na chodniku przed budynkiem stało kilka niewielkich grupek wojska, żołnierze byli uzbrojeni, mieli pepesze, każdy miał zatkniętych za pas kilka granatów. Przechodziliśmy obok budynku udając obojętnych, że nie zwracamy uwagi na wojsko. Wartownik jednak, stojący przy drzwiach wejściowych z pepeszą gotową do strzału, kazał nam przejść na drugą stronę, a ponieważ nie wykonaliśmy polecenia natychmiast odciągnął zamek i gotów był strzelać… przeszliśmy na drugą stronę ulicy i stanęliśmy naprzeciw wartownika. Musiało go to denerwować, bo – podszedł był do krawężnika – wrzasnął: spierdalajcie stąd i to natychmiast. Sytuacja zaczynała być groźna, więc nie chcąc jeszcze jej pogarszać, ruszyliśmy w kierunku ulicy Sienkiewicza, zresztą widać było ludzi udających się w tym samym kierunku. Przybywało ludzi, tłum gęstniał i było coraz głośniej. Wmieszani w ten wartki ludzki potok pilnowaliśmy jeden drugiego, aby się nie zagubić. Doszliśmy do mostu na Sinicy, ale nie dało się iść dalej, bo zatarasowany był tłumem wojska, milicji i ludzi cywilnych… Popatrzyliśmy więc w lewo, w prawo i zobaczyłem, że na Plantach z lewej strony, mniej więcej w połowie między Sienkiewicza a Piotrkowską, coś się dzieje, bo w tym miejscu ulica Planty zatarasowana była przez gęsty tłum ludzki, który szumiał, warczał, prychał i te odgłosy dochodziły do nas. Musimy tam być – pomyślałem – szarpnąłem najbliżej mnie stojącego Witka za rękaw, kiwnąłem głową, że wycofujemy się do Focha. Poszli za mną bez słowa. Minęliśmy komendę Milicji Obywatelskiej pod czterdziestym piątym, przeszliśmy na drugą stronę i weszliśmy w ulicę Focha. Nie przepuszczano nikogo, a zwłaszcza nie wpuszczano w ulicę Planty… Bez długiego zastanawiania, pełni napięcia, poszliśmy do ogrodów Fidery i między inspektami dotarliśmy na sam brzeg Silnicy, gdzie przy parkanie rosły chwasty, porzeczki, agrest, maliny… odgrodzeni tymże płotem z desek, po inteligencku zwanym parkanem, przez duże szpary między deskami doskonale widzieliśmy dom po drugiej stronie rzeczki i sporą grupę ludzi, między którymi uwijali się mężczyźni w kurtkach angielskiego wojska; na rękawie tych bluz był wyraźny napis „Poland”. Chodzili w tym tłumie, coś mówili, gestykulowali, zatrzymywali się, wtedy wokół nich tworzyły się spore grupki ludzi, ale oni szli dalej i robili to samo: gadali, gestykulowali…W takich bluzach wracali polscy żołnierzy z Zachodu, z armii Andersa, otoczeni legendą bitwy o Monte Cassino, bitwy o Anglię, a nade wszystko szła za nimi i przed nimi fantastyczna historia Dywizjonu 303…byłem po lekturze książki Meissnera, więc patrzyłem na nich z uwielbieniem…dziwne mogło się wydawać, że ich nikt nie powstrzymywał, nie legitymował, swobodnie wchodzili do tego domu i wychodzili bez najmniejszych przeszkód. Teraz już wiem, że byli to funkcjonariusze UB, specjalnie przebrani w te mundury, aby łatwiej mogli podjudzić zebranych do ataku na dom, a jednocześnie służyć propagandzie, która od razu twierdziła, iż tego strasznego mordu dopuściły się elementy wywrotowe, prozachodnie, antysocjalistyczne, obszarnicy, którzy utraciwszy swe latyfundia, chcieli skompromitować władzę ludową. To wiem dzisiaj, a wtedy nie widziałem nic na ten temat.
W pewnej chwili – mogła to być godzina jedenasta – od ulicy Piotrkowskiej na Planty weszła grupa mężczyzn w roboczych kombinezonach, brudnych ubraniach, z różnymi przedmiotami w rękach… jedni trzymali metalowe pręty, inni drewniane pałki podobne do kijów bejsbolowych, byli też i tacy, którzy trzymali jakieś klucze francuskie albo jeszcze inny sprzęt. Gęby zakazane, zacięte, ociekały nienawiścią. Na pierwszy rzut oka widać było, że takim lepiej zejść z drogi. Dotarli do bramy zamykającej podwórko i zamierzali ją wyłamać. Kilku osiłków wystąpiło, podeszli do bramy, sprawdzili jej wytrzymałość i zaczęli się rozglądać za jakimś łomem, którym mogliby łatwiej sforsować tę przeszkodę. Nagle stanął przed nimi człowiek w mundurze polskiego oficera, oparł się plecami o bramę i coś tłumaczył agresywnym napastnikom… Stali naprzeciwko siebie, on i oni, jakby ich odgradzała jakaś niewidoczna ale mocna bariera, której i jedna, i druga strona bała się przekroczyć. Przestali atakować zamkniętą bramę, wydawało się, że perswazja oficera poskutkowała. Niestety na krótko, bo kiedy ów oficer wszedł do środka, ponowili atak i bramę sforsowali. Wystarczyło zresztą kilka mocniejszych pchnięć tych kilku osiłków i brama rozwarła się na całą szerokość. Leżąc w naszej kryjówce po drugiej stronie rzeki zobaczyliśmy na podwórku kilkoro dzieci pod opieką starszych. Zobaczywszy otwarte wrota i wkraczających na podwórko mężczyzn dzieci nie krzyczała tylko przytuliły się do opiekunów. Na szczęście jeden z atakujących wyskoczył przed pozostałych, rozłożył dramatycznie ręce i zasłonił sobą skulonych pod ścianą, zbitych w ciasną grupkę dzieci i ich opiekunów. Coś mówił, ale nie słyszałem słów. Po odejściu napastników ten już nie przyłączył się do nich, lecz został przy tej grupce. Tamci weszli w otwarte szeroko drzwi i zniknęli mi z oczu. Wdarli się do wnętrza domu, a po chwili słyszałem kilka strzałów… nie wiem, kto strzelał i do kogo, a przede wszystkim dlaczego? na pierwszym piętrze gwałtownie otwarło się okno i zobaczyłem dwóch przedstawicieli klasy robotniczej na balkonie, którzy z rozmachem wyrzucili człowieka do rzeki… Upadł na skarpę i stoczył się do wody… szamotał się przez chwilę, najpierw nad wodę podniósł głowę, usiłował podnieść się i stanąć, ale w tym momencie dostał kamieniem w plecy, upadł na kolana, głowę pochylił i znów podparł się rękami o płytkie dno, chciał stanąć, ale wtedy drugi kamień trafił go w głowę… rozległ się przerażający rechot, te gęby ociekające nienawiścią, jak jego twarz ociekała wodą zmieszaną z krwią, obficie ściekającą z rozbitej kamieniem głowy… Już nie próbował się dźwigać, pozostał na kolanach, przysiadł na piętach, więc podobny był do litery „S”. Kamienie padały, ale już żaden go nie zranił. Jakiś młody człowiek zbiegł po skarpie do rzeki, zastawił sobą ciągle klęczącego w wodzie Żyda… wtedy zwrócony był twarzą w naszą stronę, zobaczyłem, że twarz ma mokrą, ale nie wiem, czy były to łzy, czy odpryski wody… Z tamtej strony na chwilę przestano rzucać kamieniami, dopiero kiedy młody człowiek z mokrą twarzą, od łez czy od wody, ujął rannego pod pachy, podniósł go, postawił na chwiejących się nogach, wyjął z kieszeni białą szmatkę, pewnie chusteczkę, obwiązał nią rozbitą kamieniem głowę, usłyszałem wściekły pojedynczy wrzask z drugiej strony rzeki: żydowski pachołek! Na macę z nim! Lecz – o dziwo – ten brudny, zacięty, ociekający nienawiścią tłum nie zareagował, jakby zaniemówił, kamienie już nie padały… Oderwałem od tych w rzece, Samarytanina i pobitego przez zbójców, oczy, popatrzyłem na drugi brzeg, gdzie stał dziki tłum rozszalały, szumiący jak najgroźniejszy żywioł, ciągle nieodgadniony, ale niszczący… doszły mnie jakieś wrzaski… Popatrzyłem po twarzach owego wściekłego zgromadzenia po drugiej stronie rzeki i zobaczyłem wykrzywione w jakimś zwyrodniałym uśmiechu gęby, zacięte, bez najmniejszego śladu uczuć… dziś, z perspektywy czasu powiedziałbym, że tak wyglądają ludzie odczłowieczeni, albo bestie o ludzkich kształtach… znów wyrzucono do rzeki drugiego człowieka: a jakaś baba wrzeszczała, wygrażając pięścią w jego kierunku: zabiłeś Chrystusa, a teraz zachciało ci się chrześcijańskiej krwi…, napij się teraz wody… Ten biedak stał ociekający wodą zabarwioną na różowo krwią spływającą z ran od rzucanych kamieni. Przypomniałem sobie wtedy obraz z Ewangelii, jak kamienowano kiedyś Szczepana, a Szaweł pilnował złożonych u jego stóp płaszczy. Znałem to, bo chodziłem do kościoła, byłem ministrantem. A dzisiaj, po latach, jako człowiek stary, tak sobie myślę, że sceny powtarzają się, co może znaczyć, że człowiek nie zmienia się, tylko adaptuje do warunków w jakich musi działać. Dzisiaj, przypominając sobie tamte sceny, zastanawiam się także nad rolą kultury w kształtowaniu albo transformacji animal w homo. Wiadomo przecież, że zbyt wysublimowane poczucie estetyki rodzi reakcje skrajne, bardzo często ewokuje pogardę wobec innych. Wątpliwości, że kultura rzeczywiście kształtuje człowieka, wzmacnia w nim to coś, co nazywamy człowieczeństwem, powstają wtedy, gdy się przypomni wydarzenia wojenne i uświadomi sobie fakt, że jeden z najbardziej kulturalnych narodów dopuścił się największych zbrodni ludobójstwa. Tego obrazu człowieka stojącego w rzecze, ociekającego wodą i krwią, nigdy nie zapomniałem, a z czasem narastała we mnie świadomość ludzkiego dramatu… W szkole doskonale rozumiałem zdanie Nałkowskiej z Medalionów: ludzie ludziom zgotowali ten los. Tylko zawsze miałem wątpliwości, czy to byli ludzie?
Tłum gęstniał, mimo że od ulicy Sienkiewicza nikogo nie wpuszczano, natomiast od ulicy Piotrkowskiej ciągle dochodzili nowi pojedynczo, po kilka osób, wsiąkali w tłum i udzielało się wszystkim to prymitywne, nieludzkie podniecenie. Człowiek, wyrzucony przez okno z pierwszego piętra, jeszcze stał w rzece, ale siły go opuszczały, widać było uginające się kolana, aż wreszcie – trafiony kolejny raz kamieniem – padł twarzą do przodu. Ci kamieniarze zawyli dziko z radości, nawet ktoś zaczął bić brawo, ale wnet przestał, bo nikt nie poszedł w jego ślady. Uległem złudzeniu, że coś dotarło do tej masy, że poruszyły się w tych anonimowych indywiduach jakieś ludzkie uczucia. Przez chwilę miałem nadzieję, że wreszcie zaprzestaną tego tragicznego procederu, że to może koniec znęcania się nad bezbronnymi, tak bardzo skrzywdzonymi przez wojnę ludźmi. Ale rzeczywistość przywołała mnie do porządku, kiedy wyrzucono jeszcze z tego samego okna kilkuletniego chłopca, który od razu wpadł do wody, szybko jednak wygrzebał się na drugi brzeg, skulony przykucnął pod parkanem, za którym leżałem, zesztywniały z przerażenia… Padło jeszcze kilka kamieni wymierzonych w małego, ale kamienie były dość duże, tak zwane „kocie łby” wyrwane z jezdni, więc nie było łatwo przerzucić je przez koryto rzeki. Wydawało się przez chwilę, że ten malec uratuje się, że napastnicy odwrócą od niego uwagę i zajmą się czym innym. Z tego optymistycznego złudzenia wyprowadził mnie stosunkowo młody człowiek, który – tak jak stał – wskoczył do wody, sforsował rzekę, szybko po nasypie wydostał się na brzeg, podszedł do dziecka, wziął je za kołnierz, podniósł do góry, jak kocię albo królika i wysyczał: sprytny jesteś żydziaku, ty szatański pomiocie, ale ja cię zaraz załatwię; mnie nie uciekniesz… w tej chwili zmienił chwyt, puścił kołnierz, a dwoma rękami ujął za szyję i widziałem wytrzeszczone z przerażenia oczy dziecka, jakieś niewyraźne charczenie wydobyło się z jego gardła i… zamilkł, bezwładnie zwisając w powietrzu w łapach zabójcy. Jeden młody uratował człowieka, zasłaniając go własną osobą od kamieni rzucanych przez rozwścieczony tłum; drugi zadusił przerażone, niewinne dziecko bez wystarczającej motywacji. Powstaje pytanie: czy w każdym człowieku jest człowiek i bestia? Albo jeszcze inaczej można zapytać: gdzie lub jak głęboko jest ta granica, poza którą znika człowiek, a pojawia się bestia? Tu trudno powiedzieć, że kultura – idąc w głąb – obniża tę granicę, bo przecież znów nasuwają się fakty i obrazy z ostatniej wojny: wielbiciel muzyki Chopina albo Beethovena, umiejący nawet grać na fortepianie, bez zmrużenia oka strzelał w getcie do ludzi, zwłaszcza do młodych dziewcząt. Sadyzm i psychopatia czy wyrafinowanie w zbrodni?
Już nie patrzyłem na to, co działo się po drugiej stronie rzeki, ani na to, co stało się tuż za płotem, na moich oczach, przywarłem twarzą do ziemi, nie mogłem powstrzymać wewnętrznego łkania, bałem się wydać jakikolwiek jęk, aby ten za płotem nie usłyszał. Nie wiem jak długo tak leżałem, ale kiedy znów podniosłem głowę, tego za płotem już nie było, natomiast w wodzie leżało skulone ciało żydowskiego chłopca. Woda opływała, obmywała kędzierzawą główkę, twarz, nagie do łokci ręce i bose nogi. Ktoś wszedł do wody, podniósł martwego chłopca, wyszedł na brzeg i włożył do samochodu. Nie był sam, bowiem były tam ciała zamordowanych wewnątrz domu. Natomiast zabójca zniknął, chyba uciekł, może przeraził się swojego czynu, a może bał się rozpoznania? Patrzyłem, szukałem go w tłumie, bo zapamiętałem jego twarz, włosy gęste, przycięte na jeża, ubrany był w wojskową bluzę z napisem na rękawie: „Poland”. Nie było nigdzie. W czasie pogrzebu ofiar byłem znów w okolicach „kierkowa”, widziałem duże trumny, ale małej nie widziałem. Ktoś potem opowiadał, że dzieci wkładano do trumien z dorosłymi, a ciało małego chłopca pochowano razem z matką, która rozpoznawszy w martwym dziecku własnego synka, zażyła truciznę. Takie opowieści potem słyszałem od kogoś, kto – jak twierdził – był przy wkładaniu martwych ciał do trumien. Opowiadano też o kobiecie w ciąży, którą milicjant przebił bagnetem tak, aby również płód pozbawić życia. Tenże zbrodniarz wyraził swoją radość z dokonanego czynu w słowach: „ty żydowska kurwo koniec tobie i twojemu pomiotowi”. To był Polak – powiedział te słowa poprawnie po polsku, bez najmniejszego akcentu, więc nie był to obcy. Oczywiście należy brać pod uwagę to, że mógł to być Polak, przeszkolony przez NKWD, jak ówczesny szef UB, major Sobczyński.
Różne zresztą opowieści szeptano sobie do ucha, a które były prawdziwe, które fałszywe. Trudno dzisiaj rozstrzygnąć. Sądzę, że do tego, co przez szpary w płocie widziałem na własne oczy trudno byłoby dodać coś bardziej okrutnego i brutalnego; najżywsza fantazja, nawet chora wyobraźnia nie mogła niczego takiego skonstruować.
Na drugim brzegu wrzało! Ktoś wychodził na balkon, patrzył na kłębiący się na ulicy tłum, ale nie było żadnych prób uspokojenia, wyciszenia, czy zapobieżenia zbrodniczym aktom. Wypchnięto jeszcze przez balustradę człowieka, który bardzo się opierał. Spadł głową na bruk, jak worek ziemniaków. Jeszcze poruszył ręką, obrócił się z boku na plecy i zamarł w bezruchu. Krew opryskała najbliżej stojących, którzy z obrzydzeniem odsunęli się trochę dalej, zrobił się niewielki placyk z martwym człowiekiem pośrodku. Podeszli z noszami ludzie, którzy zbierali martwe ciała i układali je w samochodzie.
Leżałem za tym płotem i – przyznam – drogo płaciłem za moją ciekawość. Byłem jak w pułapce, bo wycofać się nie mogłem, zresztą chyba nawet o tym nie myślałem, bo to, co się działo po drugiej stronie rzeki, poraziło mnie zupełnie, zapomniałem o wszystkim, także o umowie z Tatą, że przyjdę w południe do niego, do fabryki. Rozejrzałem się na boki, moi koledzy leżeli bez ruchu, podobnie jak ja, patrzyli na to wszystko, na co ja patrzyłem i chyba reagowali podobnie, bo usta mieli zacięte, byli bladzi, a jeden miał nawet twarz mokrą od łez. Płakał. Wtedy też zorientowałem się, że już jest popołudnie, bo słońce schodziło ku zachodowi, łagodniej świeciło. Poleżałem jeszcze jakiś czas i odezwałem się do Wieśka, że chyba powinniśmy iść, bo i tłum przerzedził się znacznie, i nie było już tego żywiołowego wrzasku.
Podjechał jeszcze samochód z emblematem Czerwonego Krzyża, z domu wyniesiono kilka ciał i ułożono w tym samochodzie; wyszli też jacyś wojskowi, pojawili się milicjanci. Wtedy zauważyłem rzecz zgoła nieprawdopodobną, dwaj cywile podchodzili do przypadkowych ludzi, kładli rękę na plecach przechodniów, w zupełnie niewinnym geście, niby poklepując po przyjacielsku, i zostawał na plecach po tym dotknięciu jakiś znak, a milicjanci i funkcjonariusze po cywilnemu ubrani podchodzili i zatrzymywali tych naznaczonych. Nie pomagały żadne tłumaczenia, wyjaśnienia, których nikt nie chciał słuchać. Opornych ujmowano pod ręce i wpychano do stojącego samochodu.
Oni potem – zaledwie zresztą w kilka dni – mieli proces, jako oskarżeni o dokonanie nieumyślnej zbrodni. Nie dopuszczono tych oskarżonych do głosu, o nic ich nie pytano. Wyznaczeni do obrony adwokaci z urzędu nie mieli dostępu do akt procesowych, ani nie dopuszczono ich do oskarżonych. Wyroki były surowe, kilka wyroków śmierci. Szybko dokonano egzekucji, a prasa pisała, że prowokacji dokonały elementy działającego jeszcze podziemia (NSZ, WiN, AK) i elementy imperialistyczne, przeciwne władzy ludowej, która chce zaprowadzić w Polsce prawo i sprawiedliwość, upowszechnić oświatę, rozparcelować ziemię obszarników, znacjonalizować fabryki.
Leżąc w tych chaszczach przy płocie nie odczuwałem upływu czasu. Dopiero kiedy rozwydrzona tłuszcza po drugiej stronie rzeki zaczęła się przerzedzać, kiedy pojawiło się nagle więcej milicjantów i wojskowych, lekko podniosłem głowę. Moi koledzy leżeli na swoich miejscach. Nie myślałem o nich przez te kilka godzin, nie pamiętałem w ogóle, że ktoś tu ze mną przyszedł, że nie jestem sam, więc teraz – zobaczywszy ich – doznałem wyraźnej ulgi. Leżeli wtuleni w krzaki, w trawę, dopiero kiedy lekko zagwizdałem podnieśli głowy, wtedy dałem znak, że wycofujemy się tą samą drogą, która nas tu doprowadziła. Czołgając się niemal dotarliśmy do ulicy Focha, ale wtedy okazało się, że nie ma Wieśka. Staliśmy chwilę wpatrzeni w ogród. Pojawił się między inspektami, szedł powoli, wyprostowany, nie krył się… Kiedy już dotarł do nas, zobaczyłem jego oczy – płakał. Nie wiem, co czuł, dlaczego płakał, bo nie miałem odwagi zapytać go o to. Witek i Mietek także milczeli. Ruszyliśmy w drogę powrotną w absolutnym milczeniu, a kiedy rozstawaliśmy się, też żaden nie powiedział słowa, tylko – może mi się wydawało – na pożegnanie mocniej ścisnęliśmy sobie dłonie.
To był prawdziwie sądny dzień.
Opowiadanie pochodzi ze zbioru „Wojna i inne wydarzenia” (Kielce 2013)