Zimna wojna. Polska rapsodia 2024
Sto sześć lat później czas by znowu napisać coś o miłości, co nie zna granic, o wierze, co góry przenosi oraz nadziei, co nie jest jedynie matką głupich i naiwnych. 11. listopada 2018 r. siedzałem w zadumie wewnątrz ogromnej Bazyliki Brukselskiej (Basilique du Sacré-Cœur à Koekelberg), gdzie w Wielkim Roku 1989 Freddie Mercury wyśpiewał ze swym zespołem Bohémską rapsódię.
Wracam oczyma wyobraźni do tamtych czasów. Gdy Freddie śpiewał Bismillah! (w imię Boga!), Mamma mia (skądkolwiek wieją wiatry), w Polsce też już było po wyborach, a pod Kolumną Zygmunta tańczono poloneza i zewsząd pobrzmiewało rapsodyczne Kochajmy się! Tak było.
Wszelkie rapsodie mają naturalnie swoje własne i znacznie dłuższe historie. W czasach antycznej Grecji pojmowano rapsodię jako tkaną muzykę. Były to pieśni z obowiązkowymi elementami improwizacji, wykonywane podczas publicznych zgromadzeń przez utalentowanych zapiewajłów. Ot, taki ludowy jazz, można powiedzieć: czasem wzniosły, czasem egzaltowany, zawsze inspirujący i pełen niezłomnej wiary, nieustająco dającej nadzieję, że otaczająca tragikomiczna rzeczywistość ma jednak (jakiś) sens.