Wesele
To był rok 1943. Lato w pełni, w ogrodach drzewa obsypane owocami, spokojne, ciche i dumne chyba z przydatności, stały nieporuszone w palącym słońcu. Ta niedziela na wsi podobna była do innych, które już przeminęły i do tych, które miały nadejść. Ludzie rano poszli do stojącego na wzgórzu kościoła wysłuchać mszy; proboszcz, od wielu lat sprawujący tę funkcję, był człowiekiem otwartym, znał wszystkich swoich parafian z imienia i nazwiska, po nabożeństwie wychodził przed kościół, rozmawiał z ludźmi, pytał o wydarzenia. Ludzie lubili go, szanowali, liczyli się z jego zdaniem. W tę właśnie niedzielę powiedział krótkie, ale nader treściwe kazanie, o zagrożeniach, wynikających z historii oraz o konieczności kierowania się sumieniem i o obowiązkach wobec bliźniego: «jedni drugich brzemiona noście». Na koniec mszy pobłogosławił i odesłał zgromadzonych do domu: Ite missa est. Siedzący przy organach na chórze pan Franciszek, organista wytrawny, przybyły z poznańskiego po akcji wysiedleńczej, często grał arcydzieła muzyki klasycznej. Teraz włączył tremolo i pianissimo organy skarżyły się, łkały, gdy ludzie wychodzili z kościoła. Ścieżkami polnymi, przez las schodzili w dół do wsi Czarnów, Malików, do Cegielni, na Biesak.
Ludzie mówili między sobą, że w Czarnowie i na Malikowie, w każdym domu był arsenał i gdyby tylko z papierosa spadła iskra, wszystko poszłoby w powietrze. Nie było chyba we wsi człowieka, który by nie należał do konspiracji lub nie współpracował z „jędrusiami” czyli partyzantami, których legenda rosła z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień. Mówiono też, że zdarzało się niektórym owym „jędrusiom” działać na własną rękę, a to zabrali komuś pieniądze, a to przywłaszczyli sobie cudze mienie, ale także opowiadano, że napadali na przejeżdżające pociągi towarowe i zabierali żywność, odzież, różne sprzęty, a potem sprzedawali we wsi na wódkę, i za wódkę. Tak opowiadano, a ile w tym było prawdy, trudno dziś dociec. A może lepiej nie dociekać?
Jedna tylko plotka o nich potwierdzała się, że mieli dużo różnego rodzaju broni: pistolety krótkie i długie, „tomsony” i „empiki”, granaty i amunicję… Wieś siedziała na arsenale, na cykającej bombie, która w każdej chwili mogła detonować, odsyłając ludzi na łono Abrahama. Jednak przy zachowaniu ostrożności nic złego jeszcze się nie wydarzyło, nie doszło do katastrofy. Niemcy pojawiali się we wsi rzadko, jakby czuli ukryte niebezpieczeństwo. Trudno dziś uwierzyć, że tyle broni było w rękach podbitego narodu, który nie poddał się presji gróźb i ostrzeżeń głoszonych przez okupanta, nawet wyroki śmierci i egzekucje, wykonywane publicznie i masowo, nie odstraszały.
Ciągle dochodziły wieści, że zastrzelono Niemca, rozbrojono wartowników na stacji kolejowej, wymierzono karę chłosty szpiclowi, ogolono głowę dziewczynie zadającej się z Niemcami. Nie ulegało wątpliwości, że ktoś ze wsi kolaborował, donosił, sypał, bo pojawiali się od czasu do czasu żandarmi, wpadali do któregoś domu, wyprowadzali mężczyzn i zabierali do miasta. Potem przychodziła wiadomość z obozu, albo zawiadomienie, że w czasie ucieczki został ten i ów zastrzelony. Nie było jeszcze najazdu na całą wieś. Od czasu zakwaterowania w domach żołnierzy „wermachtu”, żandarmi nie zjawiali się.
Podejrzenia padały na różnych, ale dowodów nie było… Czasem odnosiło się wrażenie, że to Niemcy bali się Polaków, rzadko pojawiali się pojedynczo, nie chodzili do lasu. Tylko obława, jeśli się zdarzyła, docierała do każdego kąta. Ciągle pilnie obserwowano tych, na których były podejrzenia, ale nic się nie zmieniało we wsi. Stacjonujący Niemcy wrośli w środowisko, nawet zaprzyjaźnili się ze swoim gospodarzami, nie dręczyli, nie wymagali nadzwyczajności; nierzadko przynosili jakiś prowiant, a potem siadali razem z domownikami do stołu i spożywali wspólnie posiłek.
Otóż jeden z tych właśnie okupacyjnych herosów, znany wszystkim z zawadiactwa i nieograniczonej odwagi, dlatego nosił pseudonim „Kmicic” albo „Ordon”, postanowił ożenić się z dziewczyną dużej urody, atrakcyjną, która go nie chciała, a ten, którego ona chciała, to znów jej nie chciał. Baby, które zawsze wszystko wiedzą – i wiedzą najlepiej – szeptały między sobą, że Maryśka, której niejeden już próbował, wychodzi za Jasia Perlaka, aby zrobić na złość temu drugiemu, który jej nie chciał. Zresztą nie miała ona najlepszej opinii we wsi, ale to chyba z zazdrości, starsze od niej, wiejskie kumochy, nie dorównujące jej urodą, opowiadały, że często spała w kopce siana, bo w nocy przychodzili do niej chłopcy i mogła się gzić, ile tylko chciała. Maryśka niewiele sobie robiła z tego babskiego gadania, chodziła godnie, patrzyła ludziom w oczy, śmiała się z byle czego, beztroska, jakby nieświadoma zagrożenia. Zawsze wystrojona barwnie, w sznury korali na białej łabędziej szyi, nosiła modne wtedy kolorowe apaszki; a zimą nosiła zgrabny kożuszek, mufkę zamiast rękawiczek, z miękkiej skóry buty z cholewami, bardzo modne, zwane oficerkami.
Perlak Jasiu, odważny i przystojny „jędruś”, który sam rozbroił posterunek kolejowy, zabrał broń, a „banszuców” rozebrał do gaci, związał, zakneblował – było ich trzech – wsadził do przejeżdżającego pociągu i pojechali w nieznane. Tylko dzięki temu, że jeden z nich jakoś wypluł szmaciany knebel, zaczął wzywać ratunku, na jednej z kolejnych stacji, pięćdziesiąt kilometrów dalej, przyszli podobni „banszuce” i rozwiązali wszystkich, ubrali i odstawili na miejsce. Ten właśnie Perlak Jasiu, którego nie chciała Maryśka – jak mówiły baby – postanowił ożenić się właśnie z nią.
Rzeczywiście raziła nadmierną urodą. Miała złociste, podobne do pszennej słomy, włosy, zaplecione w gruby warkocz, twarz gładziutką, rumianą – jak mówiły wiejskie plotkarki – krew z mlekiem, oczy niebieskie w ciemnej oprawie, figurka zgrabna przyciągała oczy bab i chłopów, starych i młodych, bez wyjątku. Zdarzyło się nawet, że wpadła w oko jakiemuś niemieckiemu oficerowi, który stał na kwaterze u sąsiada, robił wyraźne podchody, przynosił wyszukane na ten czas: perfumy francuskie, pachnące mydełka, jakieś szmatki, które dla Polaków ani na co dzień, ani od święta były nieosiągalne. Nie skusił jej, odrzuciła szwaba. Przez ten gest Maryśka zyskała takie poważanie we wsi, że nawet największe złośnice zaprzestały o niej mówić, bo źle mówić nie wypadało, a dobrze nie chciały.
Teraz już nie dziwili się, że nie chciała Jaśka, skoro miała odwagę przegonić Niemca. Co światlejsze dewotki, które ukończyły trzy klasy szkoły powszechnej i uchodziły za światłe, zaczęły o niej mówić: „Wanda, co nie chciała Niemca”. Gadali też i zastanawiali się nad tym, jak i czym ostatecznie Jasiek przekonał do siebie Maryśkę, ale nic pewnego nie było wiadomo, więc tylko rosły plotki i domysły, że dał jakiś bogaty prezent, że jej zagroził, że rodzice zmusili córkę i takie tam jeszcze… Jak było, tak było, panna się zgodziła, poszli do proboszcza, dali na zapowiedzi i po trzech niedzielach wypadł termin ślubu.
Był zwyczaj zawierania związku małżeńskiego w czasie sumy, czyli uroczystej mszy, celebrowanej w południe. Maryśka i Jasiu w tę właśnie pogodną niedzielę przyjechali do kościoła piękną bryczką, zaprzężoną w parę dorodnych siwków, ustrojonych we wstążki, kokardy, gałązki i kwiatki; chomąta, nabijane złotymi ćwiekami, blaszkami, lśniły w słońcu, aż raziło w oczy. Powożący stangret, Witek, ubrany odświętnie, też przystojny, mógł nawet zastąpić pana młodego, ale siedział na koźle trzymając w jednej ręce bat, strojny w kolorowe pompony, w drugiej lejce. Widać było po minie, że czuje się pewnie, że takie powożenie nie stanowi dla niego tajemnicy. Teraz podjechał pod samą bramę kościoła, najpierw Jasio zgrabnie zeskoczył na ziemię, a następnie podał Maryśce rękę, a ona, postawiwszy jedną nogę na stopniu, zeskoczyła na ziemię.
Kiedy młodzi wchodzili do kościoła, wiodąc za sobą korowód druhen i drużbów, organy grały smętnie, lirycznie tak, że odnosiło się wrażenie wielkiego żalu, albo nawet łkania, a kiedy już weszli do nawy głównej organista nacisnął fortissimo, a umiał grać od serca i do serca, znał wiele klasycznych utworów, Bacha, Bethovena, Mozarta, Händla. Przybył tu z poznańskiego, gdzie jeszcze przed wojną dyrygował dużą orkiestrą, więc w tym kościele, mając do dyspozycji niezłe organy, dawał czasem prawdziwe koncerty, że ludzie niechętnie wychodzili z kościoła. Mówiono też, że organista przyjmuje jakichś nieznajomych, co to nie wiadomo skąd i po co tu się zjawiali. Proboszcz chyba coś wiedział, bo często wieczorami organista przesiadywał na plebanii, a niektórych z tych gości także podejmował u siebie. Nawet przebąkiwali ludzie, że to są skoczki z Anglii, ale znów szła fama, której nikt nie sprawdzał.
Ksiądz, okryty kapą w złote hafty, już czekał na nich przy ołtarzu. Orszak weselny posuwał się przez środek kościoła, wyłożony na tę okoliczność czerwonym dywanem, powoli, dostojnie, z wielką powagą. Przed ołtarzem przygotowane były dwa klęczniki, nakryte także czerwonym aksamitem, a pod kolana nowożeńców kościelny podłożył atłasowe poduszki. Oni podeszli majestatycznie do samego ołtarza, zatrzymali się. Starszy drużba, który do tej pory prowadził pannę młodą, piękną, a teraz jej urodę wzmacniały jeszcze przenikające przez wielobarwne witraże promienie południowego słońca, lśniły na misternie ufryzowanych włosach, przykrytych białym wiankiem… Baby, które dużo wiedziały, czasem nawet więcej niż trzeba, patrząc na białą suknię, mocno podkreślającą kształtność figury panny młodej, na biały wianek, pomrukiwały zgorszone: powinna mieć sierp na głowie, nie wianek. Przecie ona już zapomniała, że miała wianek. Ale która to dziś dba o zachowanie wianka do ślubu. Każdej się ckni do chłopa „choć o jednym oku, byle tego roku”; wszyscy jednak wiedzieli, że oko niewiele tu znaczy, a czasem nawet lepiej nie widzieć… Na szczęście Jasiu był urodziwy i panny wpatrywały się w niego, zazdroszcząc Maryśce…
Teraz właśnie starszy drużba puścił ramię Maryśki, cofnął się, a jego miejsce zajął Jasiek, pan młody, strojny w elegancki, ze smakiem uszyty garnitur, wykrochmaloną biała koszulę, w kieszonce miał zatknięty kwiatek, na dłoniach białe rękawiczki. Dziewczynom oczy wychodziły z orbit i widać było, że każda chętnie zastąpiłaby Maryśkę przy jego boku. Te same baby szeptały: „wystroił się jak dziedzic… mało to nakrod na kolei, we dworze…” Te same dewotki, bezlitośnie obmawiając młodych, trzymały w rękach różańce i przesuwały palcami paciorki, a bezzębnymi ustami sepleniły zdrowaśki…
Ceremonia zaślubin odbyła się szybko, na pytania księdza oboje odpowiadali bez zająknienia, że chcą się pobrać, że mają dobrą wolę, że przyrzekają sobie miłość aż do śmierci, i że mają zamiar mieć i wychować dzieci po Bożemu; ksiądz włożył im na palce obrączki, podali sobie ręce, celebrans związał je symbolicznie stułą, pobłogosławił wypowiadając formułę: „małżeństwo, któreście między sobą zawarli ja powagą Kościoła katolickiego potwierdzam i błogosławię w imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego” – wszyscy przeżegnali się, młodzi także i odeszli sprzed ołtarza do klęczników, a organista w tym czasie grał hymn do Ducha Świętego: Veni Creator…. Ale jak zagrał! Wydawało się, że Duch Święty nie ma wyjścia i przybędzie wzywany tak natarczywie i pięknie; celebrans – przy pomocy kościelnego – zdjął ciężką złotą kapę, włożył ornat, haftowany w złote i czerwone róże, zielone listki i brązowe kolce, a po bokach takież kiście gron winnych, zdobne w zielone liście, pośrodku, na plecach ornatu, był pas od szyi do samego dołu, przecięty podobnym na wysokości ramion, w ten sposób powstał krzyż. W złączeniu pionowego i poziomego pasa było koło, a w środku złote litery: „IHS”, wyhaftowane w misterne zawijasy, przypominające pismo gotyckie.
Rozpoczęła się suma. Organista grał, ksiądz u stopni ołtarza rozpoczął ministranturę: introibo ad altare Dei… Ministranci wyrecytowali odpowiedź: … qui letificat iuventutem meam… Potem oremus, zaśpiewał niezwykle zawiłą melodię prefacji, a ponieważ miał czysty i mocny głos, wszystkim się to podobało. Po skończeniu mszy świętej ksiądz poszedł z ministrantami do zakrystii, młodzi jeszcze pozostali na klęcznikach, potem przeszli do bocznego ołtarza z obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej, chwilę klęczeli, a kiedy było już po ślubie z chóru popłynął triumfalny Marsza weselny Mendelssohna. W kruchcie stał tłum gotowy do składania życzeń… W kolejce stały również te pobożne niewiasty, które tak sromotnie oplotkowały nowożeńców, a teraz dopchały się do nich i życzyły zdrowia, szczęścia, pomyślności, mądrych dzieci, co by urodą dorównywały rodzicom… To składanie życzeń trwało jakiś czas, a kiedy już odeszli, kierując się ku wyjściu z kościoła, na posadzce walały się ziarna owsa i jakieś monety…
Przed kościołem stały strojne wozy, zaprzężone w dorodne konie, ale na początku tego peletonu stała bryczka, z miękkimi siedzeniami. Jak tylko młodzi wsiedli do bryczki, woźnica fantazyjnie strzelił z bata nad głowami koni, a te ile sił ruszyły z kopyta… Utworzył się korowód zaprzęgów, wypełnionych weselnikami, grającymi i śpiewającymi różne przyśpiewki. Te dewotki, zaczerwienione z podniecenia, wykrzykiwały. Niejednej pewnie przypomniały się różne miłe chwile z młodości, więc teraz reminiscencje tych przeżyć ukrywały w przyśpiewkach. Zaczęły
Oj, policz se Marysiu, a ile dziur na dachu,
Oj, tyle będziesz miała, a pierwszy nocy strachu…
Ale zaraz któraś nie wytrzymała i warknęła, „dlo ni to już żoden strach”, inne ją jednak przygasiły pytając: „a co, byłaś przy tym?” I ryknęły wszystkie śmiechem. Najmłodsza wśród tych starych ciotek, wujenek, stryjenek popatrzyła nostalgicznie na Pannę Młodą i powiedziała: „mówta, co chceta, ale ona jest naprawdę ładno i gdybym była chłopem, to bym się w ni zakochała”. Inne popatrzyły na nią zezem, a jedna nawet stwierdziła, że ładniejsze widziała… „A gdzież to widzieliście ładniejsze” – pytały jedna przez drugą… „Franciszkowo myślą o swoi krowie, nie o dziewczynie” – powiedziała ta najmłodsza. Znowu rozległ się gromki śmiech. Któraś zaśpiewała:
Oj staro baba była zęby miała pnioki,
Ale dawała chętnie, lotały chłopoki.
Ta najbardziej zgryźliwa, co miała wszystko i wszystkim za złe, jakby się zasępiła, rozejrzała się dokoła. Spostrzegłszy, że to ta najmłodsza, widać nie lubiła tej starej, powiedziała: „to chyba nie do wos, coście się tak zasępili”. A ty se mną zębów nie wycieroj, bo ci się popsują – odwarknęła. Kiedy baby w bryczce tak sobie przygadywały złośliwie, u młodych było wesoło, bo na przyśpiewkę o pierwszej nocy młody zareagował natychmiast. Najpierw w bryczce rozległ się głośny, perlisty śmiech Marysi, ale zaraz przycichł, bo młody żonkoś, słysząc przyśpiewkę, nie wytrzymał i wpił się niespodziewanie dla młodej w jej usta. Rozległy się rzęsiste oklaski weselników, świsnęły baty nad grzbietami końskimi; te zastrzygły uszami, zabrzęczały różne blaszki, dzwoneczki przy uprzęży i konie poszły w galop, z drogi podniósł się kurz…
Nagle, nie wiadomo skąd, rozległo się krakanie wrony, siedzącej w liściach przydrożnego drzewa. Nikt nie usłyszał tego złowrogiego krakanie, tylko owe dewotki, które popatrzywszy do góry, zobaczyły na drzewie czarne ptaszysko, na chwilę zamilkły, popatrzyły wymownie na siebie, a jedna odezwała się nieswoim głosem: „może być nieszczęście”, lecz pozostałe ofuknęły ją i zaczęły śpiewać:
Oj, spodobały mi się, a u Marysi cysie,
Oj, oczka i się śmieją, a całowałaby się…
Znowu z bryczki rozległ się perlisty śmiech i poleciały cięte słowa przyśpiewki:
Oj, stare baby, stare, więc zazdroszczą młody,
Wódki pić nie mogą, a nie chcą pić wody…
Baby nie zostały dłużne i odpaliły:
Marysiu, Marysiu, nie chwol się urodą,
Uroda przeminie, popłynie za wodą…
Za wodą popłynie ta twoja uroda,
Ludziska zapomną, żeś ty była młoda…
Pilnuj se Marysi, Jasiu urodziwy,
Bo na taką pannę każdy chłopok chciwy
Panna nie od tego, aby chłopcom dała,
Czego nie ubyło, jak dotąd dawała…
Starsza druhna ze swym drużbą jechali razem z młodymi. Usłyszawszy przyśpiewkę odpowiedziała:
Kare kunie, kare, jeszcze się karują,
Stare baby, stare, jeszcze się malują…
Nic wom nie pomoże szuwaks i bielidło,
Kto by wos chcioł teroz, kiedy wszystko zbrzydło…
I tak sobie przyśpiewywały, przekomarzając się złośliwie, dobierając słowa na poczekaniu. Nie zauważyli nawet, że dojeżdżają do domu weselnego, gdzie na obszernym ganku stali rodzice obojga młodych z chlebem i solą oraz butelką wódki. Podjechawszy pod ganek młodzi wysiedli z bryczki, weszli na ganek, przyklękli przed rodzicami, odebrali bochen chleba i sól, a ojciec Maryśki nalewał do szklanek gorzałkę i podawał każdemu do rąk. Goście nie wymawiali się, brali po kolei każdy, tak kobiety jak i mężczyźni; kiedy już wszyscy mieli poczęstunek w ręce, ktoś z gości krzyknął: za pomyślność młodej pary! Unieśli szklanki nad głowy, a potem wypili do dna, niektórzy lekko się skrzywili, wytarli mankietem rękawa usta; tylko baby zbiły się w gromadkę, jak stare kwoki i zaczęły wyśpiewywać na inną już melodię:
Lecioł Jaś przez pole, Marysia przez proso,
Rosa była dużo – uni biegli boso!
Nogi im przemokły, ubrania sflogali,
Jak się zoboczyli, to się pokochali…
Ni stąd, ni zowąd rozległ się śpiew męski, wielogłosowy, wszyscy odwrócili głowy i zobaczyli kilku młodych w cieniu starej lipy, w rozpiętych marynarkach, w białych koszulach, ale bez krawatów… To oni właśnie zaśpiewali:
Piękna panna była, czekała na księcia,
A Nogaje chcieli mieć dobrego zięcia…
U Perlaków Jasiu nosił się jak książe,
Więc se postanowił, że się z Manią zwiąże…
Pan młody, wdzięczny za te pochwalne przyśpiewki kolegów, złapał butelkę i podbiegł do nich, ktoś pospieszył ze szkłem, bo jakże mieli pić, wtedy nie było jeszcze zwyczaju picia „z gwinta”, więc nalał do szklanek, oni go otoczyli, tworząc krąg, wypili i zaśpiewali:
Źle ci było Jasiu w kawalerskim stanie,
Na poprawę losu wybrałeś se Manię,
Kiedy ci się sprzykrzy,i będziesz samotny,
Życie będzie szare, jak każdy dzień słotny…
Wtedy dziewczyny, zgromadzone wokół młodej małżonki Jasia, odśpiewały chichocząc:
Śpiwota chłopoki, choć ni mota głosu,
Zazdrościta pewnie Jasiowego losu…
Każdy z was chętnie by ożenił się z Manią,
Teraz tylko może okiem wodzić za nią…
Chłopoki, chłopoki, cośta wy za zuchy,
Że wos lekceważą ładniejsze dziewuchy…
Gospodarze zapraszali do izby, bo trudno było tak stać na podwórku, pić na stojąco, a upał wyraźnie doskwierał, zwłaszcza strojnym w garnitury drużbom. Co poniektórzy z weselników stanęli w cieniu rozłożystego dębu, który ponoć miał już kilkaset lat – tak orzekł stary leśniczy, co znał się na drzewach, po koronie umiał określić w przybliżeniu ich wiek – wisiała na nim dość wysoko kapliczka z Matką Boską Częstochowską, a jeszcze wyżej metalowy krzyż. nawet krążyły o tym fantastyczne opowieści. Jedna z nich mówiła, że jak było powstanie 1863 roku, to pod tym dębem rozłożyli się na noc Kozacy, rozpaliwszy duże ognisko piekli jakieś mięso, jedli popijając wódką… Wystawili straże, ale wartownicy też ludzie, co lubią wypić, więc po spożyciu podpieczonego zaledwie mięsa i wychyleniu porcji siwuchy przysiedli za stodołą i posnęli. że wsi ktoś dał znać koczującym w lesie powstańcom. Sprawa była prosta: zabrali im broń, konie, rozebrali z mundurów i… już mieli odejść, ale jeden z wartowników przebudził się, zaczął strzelać… Powstańcy odpowiedzieli także strzałami, kilku Kozaków padło, reszta rozpierzchła się w mroku…Tych zabitych pochowano pod dębem i zawieszono krzyż, który wisi do tej pory…
W tym momencie na podwórko zajechała bryczka z księdzem, który – odprawiwszy nieszpory – wybrał się na wesele, więc młodzi z rodzicami wyszli przywitać gościa, a następnie wprowadzili go do izby, chcieli posadzić za stołem i zachęcić do jedzenia, ale Proboszcz nie miał ochoty na jedzenie, bo był po obiedzie, więc poprosił o herbatę… Zanim podano mu „z chińskich ziół ciągnione treści” rozejrzał się po obszernej izbie, zatrzymał wzrok na świętych obrazach wiszących na ścianie, a potem zobaczył babcię siedzącą w kąciku i odmawiającą różaniec. Staruszka nie zwracała na nikogo uwagi, nie przejmowała się zgiełkiem weselnym, odgrodzona różańcową modlitwą, jak zasiekiem, od ludzi i świata. Ksiądz jednak podszedł do staruszki, ujął jej rękę i zapytał o zdrowie, ale ona była daleko poza rzeczywistością, liczyła tylko paciorki różańca, poruszając zwiędłymi wargami. Skończywszy dziesiątek podniosła wyblakłe oczy na duchownego i poznawszy dobrodzieja chciała go w rękę pocałować, ale nie pozwolił na to. Teraz dopiero odpowiedziała na jego pytanie o zdrowie, że dobrze się czuje, tylko ciągle wydaje się jej, jakby była daleko, daleko… liczę sobie, ojcze duchowny, dziewięćdziesiąt z okładem, to i ten świat się ode mnie oddalił, a przybliżył tamten… Siedzę sobie w cieple, jeść mi dają, czasem pytają, co mi trzeba… a mnie nic nie trzeba, nic…jeszcze chciałabym do kościoła iść, ale nogi nie chcą, miętkie jak z waty i w głowie się kręci, to siedzę, nie wchodzę nikomu w drogę i czekom, aż mnie Pan Jezus i Matka Jego zaproszą do siebie… no to chodź już Katarzyno do nas, boś się nażyła, napracowała, nacierpiała… chodź do nas, odpocznij sobie na tych niebieskich pastwiskach, wygrzej się w słoneczku złotym wygrzej swoje próchniejące kości… Mówiła to do siebie, tak sobie, nie zauważając obok siebie nikogo, zdradzała swoje myśli, swoje pragnienia… W miarę wypowiadanych słów widać było jak odchodzi powoli w nieznane a obiecywane zaświaty…
Ksiądz słuchał tego niesamowitego monologu staruszki, dla której wszystko było takie proste, takie oczywiste, ona ani przez chwilę nie zwątpiła, pewna swego miejsca w niebie; Pan Jezus i Matka Boska byli dla niej tak realni, jak zwykli ludzie. Różnica była tylko jedna: ludzie mogli wyrządzić krzywdę, a Pan Jezus i Matka jego nie… Ksiądz pozazdrościł jej tej ufności, prostoty wiary, wiary bez komplikacji, bez zbędnych pytań, bez spekulacji…
Z tych rozważań wytrącił księdza jakiś rwetes, bieganie, warkot motoru. Puścił rękę kobiety, spojrzał przez okna i zobaczył samochód wypełniony żandarmami. Wyskakiwali spod budy z karabinami gotowymi do strzału. Za chwilę kilku z nich i jeden cywil, wpadło z impetem do mieszkania, w którym już nie było prawie nikogo, zwłaszcza młodzieży męskiej, gdzieś przepadli, skryli się, bo w domu weselnym w podłodze było zamaskowane wejście do piwnicy. Na podłodze leżał dywan, a na nim stał obszerny stół, zastawiony jedzeniem. Niemcy natychmiast wszystkim kazali podejść do ściany, podnieść do góry ręce, sami zaś rozpoczęli rewizję. Cywil mówił po polsku zaciągając nieco po Śląsku. Gdzie są bandyci? Wiemy, że byli tutaj…
Ksiądz, zostawiwszy babcię, wyszedł z kąta na środek izby. Niemcy widocznie nie zauważyli go do tej pory, więc teraz zwrócili na niego uwagę. Cywil powtórzył pytanie, wyraźnie kierując je do duchownego: gdzie są bandyci? Padła odpowiedź: tu nie ma partyzantów i nie było ich. My wiemy, że byli… Nieco przyciszonym głosem ostrzegł, że żandarmi spalą dom i zabudowania, ja jestem katolikiem, rozumiem wasze intencje, ale nie chciałbym, aby doszło do ostateczności. Ksiądz znów powtórzył, że tu nie było i nie ma żadnych bandytów, a za życzliwość podziękował.
Na podwórku zrobił się jakiś ruch, w sieni zadudniły energiczne kroki i do izby wszedł major, który zajmował kwaterę w sąsiednim domu. Wiedział, że dziewczyna, która mu się podobała i nawet starał się z nią flirtować, wychodzi za mąż; wiedział też, że gospodarze, u których mieszkał, zostali zaproszeni na wesele; sam także został zaproszony, bo okazywał dużo życzliwości mieszkańcom wsi, ale musiał wyjechać służbowo na kilka dni i teraz właśnie przyjechał na te uroczystości weselne, nawet postarał się o prezent. Kiedy zobaczył wojskowe samochody na podwórku i żołnierzy z karabinami gotowymi do strzału otaczających dom, domyślił się natychmiast przyczyny. Miał tylko chwilę wahania: interweniować czy nie, włączyć się do akcji, czy zawrócić, udając że go nie było. Podjął jednak błyskawicznie decyzję, że spróbuje zapobiec tragedii, więc teraz wkroczył do izby w towarzystwie dwóch żandarmów, zobaczył księdza stojącego pośrodku, cywila i żołnierzy, węszących po kątach, podniósł rękę w znanym geście, powiedział: heile…
Całą akcją dowodził oficer w stopniu kapitana, więc pojawienie się majora zadziałało natychmiast. Przerwano rewizję, kapitan i major zasalutowali sobie, a następnie podali ręce na powitanie. Okazało się, że nie byli sobie obcy, znali się dobrze, więc interwencja stała się jakby łatwiejsza. Zasiedli obaj za stołem, jakby zapomnieli o żołnierzach robiących rewizję, rozmawiali ze sobą swobodnie, spokojnie. Gospodarz, który znał majora, bo przecież często przychodził wieczorami w konkury; ostatnio trochę rzadziej, odkąd Marysia go odrzuciła, podszedł do nich z butelką jakiejś nalewki i nalał do stojących pustych szklanek, potem podsunął jedzenie. Oni dalej rozmawiali, jakby nie zauważali tych wszystkich czynności gospodarza. Podnieśli jednak szklanki i wypili duszkiem do dna. Cywil, mówiący po polsku, mrugnął do gospodarza i podniósł swoją pustą już także szklankę. Gospodarz skwapliwie nalał, a przy okazji napełnił też szkło oficerów.
Major mruknął coś do Ślązaka, a ten – wstawszy zza stołu – podszedł do gospodarza, coś mu szepnął na ucho wskazując na żołnierzy stojących bezradnie, więc gospodyni, na dany znak męża, wzięła półmisek z wędlinami, podeszła do owych żołnierzy i zachęcała do jedzenia: „bitte, bitte”, posadziła ich przy drugim stole i zostawiła przed nimi półmisek oraz przysunęła koszyczek z pokrojonym chlebem, wypieczonym w domu specjalnie na wesele. Ksiądz siedział przy babci, ale nic nie mówił, obserwował rozwój wydarzeń. Słychać było rozmowę dwóch oficerów, przy których żołnierze porozumiewali się szeptem. Po kilku opróżnionych szklankach mówili coraz trudniej, niewyraźnie; major odwrócił się do gospodarzy chwaląc wszystko: serh Gut! Serh Gut! Mama”. Czas płynął, a oni ciągle siedzieli przy stole, tylko rozmowa rwała się, były coraz dłuższe przerwy, ale po godzinie może, albo po półtorej, major, który w tym domu czuł się zupełnie swobodnie, nieraz przecież pił z gospodarzem bimber, jadł, co podali, teraz wstał, poprosił kamrata i wyszli obaj z izby, siedli na ganku, lekki wiatr ich trochę otrzeźwił. Rozmawiali już cicho. Major mówił, kapitan słuchał i widać było na jego twarzy zmienne reakcje, bo raz się rozjaśniał, to znów przybierał maskę ponurą, wtedy kiwał głową w geście zaprzeczenia; major spokojnie – jakby nie dostrzegał tych gestów – dalej perorował. Wreszcie kapitan wstał, powiedział „jawohl”, kiwnął ręką na księdza, aby podszedł bliżej. Ksiądz znał język niemiecki, więc nie trzeba było tłumacza, chociaż ten cywil stał w pogotowiu, ale nie skorzystali z jego usługi. Major zwracając się do proboszcza powiedział, że trzeba jechać do miasta razem z kapitanem w celu przesłuchania. To formalność. Przyjadę po księdza za godzinę, proszę się nie obawiać.
Kiedy Niemcy odjechali, zabrawszy księdza ze sobą, upłynęła chwila, zanim z kryjówki pod podłogą wyszli młodzi goście weselni, ale wesoło już nie było. Pojawił się też major, który zastrzegł od progu, że idzie jako gość, że chce złożyć prezent młodej parze i życzenia. Gospodarz wyszedł przed majora i oświadczył, że największy prezent złożył już ratując wszystkich; że tego mu nie zapomną, a jak się zdarzy okazja, to chętnie i sowicie wynagrodzą, a teraz zaprasza go do stołu, jako najważniejszego gościa. Panna młoda podeszła do odrzuconego przez nią konkurenta, zarumieniona ucałowała go w oba policzki, on zaś przytulił ją do siebie, a potem pocałował w rękę.
Major wstał od stołu i pojechał swoim motorem z przyczepą do miasta. Wrócił po godzinie, może po półtorej. wokół domu weselnego zebrało się sporo ludzi ze wsi, bo kiedy się dowiedzieli, że zabrali księdza, natychmiast przybyli, choć nie bardzo wiedzieli, po co przybyli, skoro księdza już nie było. Teraz, zobaczywszy, że major wrócił bez księdza, kobiety zaczęły szlochać, mężczyźni zgrzytali zębami, ponuro patrząc na Niemca. Zaczęło się robić groźnie, więc major, nieco przybladły, łamaną polszczyzną zapowiedział, że ksiądz wróci za jakieś pół godziny. Nikt jednak nie chciał mu wierzyć. Obawiając się chyba o własną skórę wsiadł znów na motor stojący w pobliżu, zawarczał silnik, rura wydechowa rzygnęła dymem i maszyna ruszyła z miejsca jak podcięta batem. A ludzi przybywało, stali w milczeniu i czekali.
Nie odczuwali czasu, ludzie stali i patrzyli na masywną sylwetkę starego kościoła, zadumani czekali. Warkot silnika przycichał na skutek oddalania się. Sądzili, że major sprytnie się wymknął, zostawiając ich w nadziei, a on uciekł… po prostu uciekł. Te stare dewotki uruchomiły swoje ozory i zaczęły wylewać nagromadzony w sobie jad. Ale my głupie ludzie, że my posłuchali, trzeba było nie wypuszczać go stąd… To czemużeście nie zatrzymali, motoru – odezwała się któraś, a jedna zaproponowała wspólne pójście do kościoła na modlitwy za Księdza… Rozprawiając wielogłosowo nie usłyszały warkotu motoru… Major właśnie wracał, wioząc w przyczepie księdza.